sobota, 22 marca 2014

smiercfemi

Wystarczy przejrzeć kilkadziesiąt produkcji, które wypuszczono do obiegu w przeciągu paru ostatnich lat, aby zauważyć, że kobieta jako bohaterka zazwyczaj reprezentuje siłę destruktywną. Czy scenarzyści i reżyserzy podświadomie rozwijają tą koncepcję, aby zrekompensować niedostatki estrogenu w kinie popularnym poprzez konfrontacyjne demonstrowanie ciapowatości? A może dążą do absolutnej anihilacji gatunku żeńskiego poprzez delikatne, konsekwentne poniżenia? Chuj kogo to obchodzi, ale pozwólmy sobie sypnąć te trzy niezobowiązujące i skandaliczne grosiki. BO CO BĘDZIE JAK NIKT O TYM NIE POWIE?

PANOWIE DO ODSTRZAŁU W PRZYPADKOWEJ KOLEJNOŚCI:


1) Jean-Marc Vallee + 3 facetów od castingu i "Dallas Buyers Club"

SUBJECT: Eve (Jennifer Garner)

Jakie błędy popełnił wyżej wspomniany Kanadyjczyk? Hm, zezwolił na zatrudnienie Jennifer Garner?

Kto o zdrowych zmysłach brałby pod uwagę żonę Bena Afflecka do roli lamopodobnej pani doktor? Aha, właśnie. Każdy! A dokładnie każda osoba, która przy naciskaniu guzika nie poprzestaje na smyrnięciu, ale uderzeniu pięścią aż do zdarcia tkanki! Kto był odpowiedzialny za casting? TRZEJ MĘŻCZYŹNI. 

Nie dość, że pani Garner ma odciśnięty na twarzy permanentny "Wybór Zofii" (gdyby bohaterką była Zofia, czterdziestoletnia matrona rozbita pomiędzy dwoma smakami lodów Haagen Daas w Delimie), to zostaje zgnębiona przez rozdarcie wytłuszczone w scenariuszu (mam pomagać ludziom z AIDS czy POMAGAĆ ludziom z AIDS - ale Matthew jest charyzmatyczny, ogarnij się, jesteś lekarzem, nie, nie, nie mogę na to pozwolić, Matthew spędzi ze mną wieczór, szkoda, że ma AIDS, itp.). Przez większość dość ograniczonego czasu na ekranie snuje się bezcelowo w kitlu albo brzydkich swetrach, aż dochodzi do kulminacyjnej sceny, w której, uwaga, uderza kilkukrotnie młotkiem w ścianę.



Chciałbym uwierzyć, że sekwencja szalonej demolki jest zalążkiem symbolicznej warstwy, zakorzeniającą się sferą kinematograficznej metafikcji. Doktor Eve Saks w akcie bezsilności bierze tępy przedmiot do ręki i uszkadza plan filmowy! Niestety, czynność zostaje zaprzestana. Samotna i bezradna kobieta niezależna kapituluje. Co za lama.


2) Robert Gliński + <ktoś tam> od castingu i "Kamienie na szaniec"

SUBJECT: Monia (Magdalena Koleśnik) i Hala (Sandra Staniszewska)

W kinie polskim zrobiło się świeżej niż w pekapowskiej latrynie, gdy w "Kamieniach na szaniec" pojawiły się nowe, utalentowane i rozebrane twarze. Gdzieś w tle, za psychopatycznym spojrzeniem Zośki i obitą twarzą Rudego widnieją postaci kobiece, które stękają i wrzeszczą, aby ktoś je zauważył. Damska konkurencja kończy się wtedy, gdy na ekranie pojawia się Monia, uderza płaską łapą w stół (zrzucając coś przy tym - przecież jest kobietą!) i krzyczy coś w stylu "to mój cheddar i moje fondue, wracajcie do sosów z paczki". Nikt nie pamięta, o co jej chodzi, wszystko zamienia się w proch, kiedy na twarzy czerstwej dziewczyny pojawiają się deformacje rodem z eksperymentów Setha Brundle'a... stop.

Przepraszam, tak mnie poniosło. Przejdźmy do utylitarności żeńskich kreacji w popowym remiksie Kaminsky by DJ Glinsky.



Myślę, że wystarczy.

Warto wspomnieć, że wiodącą funkcją Hali i Moni jest strącanie przedmiotów nieożywionych ze stołów i tacek. Nawet, gdy zastępują koleżanki w pracy. Nieważne, że ktoś powierza im odpowiedzialne zadanie. W końcu są tam po to, żeby płakać za facetów i sporadycznie pokazać cycka! To dosyć dużo, prawda? Mają prawo sobie coś zrzucić, rozbić, ewentualnie podpalić czy pogrozić pistoletem. I tak nie strzelą. A ta tacka nic nie kosztuje, broni za nią nie kupisz.

Jakie wyciągnąć z tego wnioski? Według praw metaforycznego samogwałtu zarówno Monia, jak i Hala personifikują co wstydliwsze cząstki osobowości swoich partnerów, te odpowiadające za słabostki, gafy, kretyństwo, histerię (...) A poza tym potrafiły pięknie się obnażać. I pięknie niszczyć.

Warto zauważyć, że za syf w tle plakatu odpowiada Monia.


3) Władysław Pasikowski + (...) i "Jack Strong"

SUBJECT: Matka Polka (Maja Ostaszewska)

Winszuję pani Ostaszewskiej za aktorski rozkwit, którego świadkami byliśmy w 2013 roku. Stworzyła portrety dwóch niezaprzeczalnie silnych kobiet. Jedną była niedopieszczona żona spędzająca czas na pieczeniu ciast i podrywaniu księży w wybitnym horrorze Małgośki Szumowskiej "W imię...". Opowieść, w której homoseksualizm w kościele zostaje zgrabnie sprowadzony do obrazu hydry lernejskiej (bo męskie pieszczoty lepiej smakują pod sutanną), w bardzo liryczny sposób wykorzystuje talenty wielkookiej aktorki. Mianowicie pojawia się kilka razy w zakrystii Andrzeja Chyry, aby ponarzekać na męża eunucha (na zawsze biedny Łukasz Simlat) i dobrać się do gaci księdza geja. Zanim zdążymy pożyczyć jej powodzenia znika z ekranu. Po drodze niestety niczego nie uszkadza. W rezultacie zostaje zdyskwalifikowana zarówno przez życie, jak i autora tego artykułu.

Prawdziwym ewenementem staje się w innej polskiej produkcji, zapieczętowanej penisem eksperta od kobiecego kina, Władysława Pasikowskiego. Jako żona pułkownika Kuklińskiego tryska energią i asertywnością. Mąż demonstruje swoją miłość gasząc Hani każdego papierosa, którego zdąży włożyć do ust (sam jara jak smok). Kobieta przymyka oko prawie na każdą decyzję rozkojarzonego bohatera. Siła interpretacji Ostaszewskiej objawia się dopiero w kluczowej scenie, w której w bezkompromisowy sposób pozbawia Ryszarda posiłku. Przy okazji oskarża go o zdradę, niech będzie. Akt wywrócenia stołu jadalnego do góry nogami bezpowrotnie wpływa na dramaturgię filmu. Nagle orientujemy się, że postać Ostaszewskiej zupełnie nas nie obchodzi! Aktorka nie poddaje się jednak bez walki, wzbogaca swoją argumentację melodyjnym jazgotem, który trwa zbyt długo i kończy się walkowerem widza i bohaterki. W ostatnim przypadku może nie walkowerem, ale bolesną śmiercią. Ślepota kobiety przybiera wkrótce kształt fizyczny w postaci grubych szkieł na nosie. Następnie dowiaduje się, że mąż współpracował tylko z amerykańskim wywiadem, nie z cycatą Rosjanką. Co za ulga! Tylko się wieszać. Wtedy zapewne stwierdza, że własny los jest jej obojętny. Fajnie się składa, bo widownia całkowicie się z nią zgodzi.

Ten nieobecny wzrok wcale niczego nie sugeruje.

Mimo wszystko, +500 punktów za stłuczenie zastawy stołowej.