4. Heathers (Śmiertelne zauroczenie), reż. Michael
Lehmann
Veronica i JD pod żadnym względem
nie stanowią nieszkodliwej pary, ale trudno odmówić im uroku. Prawda, zdarza im
się kogoś zabić albo sfingować samobójstwo. Nie oznacza to jednak, że są ludźmi
wydartymi ze scenerii życia codziennego, w którym prawie każdy zapomniał o
szczerości, a litość i empatia to pojęcia wymarłe. „Heathers” to najbardziej
docenione pod względem artystycznym osiągnięcie Michaela Lehmanna, który
skutecznie zastosował kontrast pomiędzy groteskowością i brutalnością
scenariusza oraz przerysowanym, kiczowatym obrazem spokojnego miasteczka (warto
też wspomnieć o wspaniałych, barwnych kostiumach i lakierowanych fryzurach z końca
lat 80.)
To piękny film, bo przemawia do cynicznej
strony człowieka. Postaci kobiece nie wstydzą się bycia bezlitosnymi kurwiszonami,
a rodzice bohaterów naśmiewają się ze skostniałości swojego życia. Najsilniejszym
ogniwem w „Heathers” jest jednak Winona Ryder, która czyni z Veroniki
fascynującą protagonistkę. Nikt tak spektakularnie nie odpala papierosa, jak Winona
w „Śmiertelnym zauroczeniu”.
Nominacje:
Chicago Film Critics Association –
Najlepsza aktorka – Winona Ryder (1990)
Independent Spirit Award –
Najlepsza aktorka – Winona Ryder (1990)
Independent Spirit Award –
Najlepszy scenariusz – Daniel Waters (1990)
Jako że jest wyjątkowo ciepło na zewnątrz, należy zadbać,
aby również było ciepło wewnątrz. Poświęcę parę chwil „komedii romantycznej”, terminowi
najczęściej utożsamianemu z różem, kiczem, płaczem i cukrem (a może to tylko
moje zboczenie). Łatwo wykrzyczeć, że komedie romantyczne to lipa i w ogóle do
dupy, że dla kobiet, że wszystko z góry można przewidzieć i w ogóle do dupy. Komedia
romantyczna nie umarła, kiedy Spencer Tracy i Katherine Hepburn zrobili ostatni
film. W czasach współczesnych, owszem, trzeba przedrzeć się przez szambo. Anuż
coś się znajdzie. Coś, co nie spowoduje u jednostki refleksji typu „mogłem
poświęcić te 90 minut na odśnieżanie podjazdu”.
Myślę, że w miarę bezpiecznie można ten artykuł nazwać
przewodnikiem po komediach romantycznych dla ludzi, którzy nie lubią komedii
romantycznych. Albo i nie.
Żeby było trudniej postaram się nie wykroczyć poza ostatnie
30 lat osiągnięć kinematografii. Kolejność przypadkowa.
1. Green Card (Zielona karta), reż. Peter Weir
(1990)
We wczesnym dzieciństwie utożsamiałem ten tytuł z „polsatową
nudą”, czyli z czymś dumnie opisywanym w gazecie telewizyjnej jako „Komedia”,
ale ani trochę śmiesznym. Tak na marginesie, dlaczego Gerard Depardieu gada po
angielsku? Andie MacDowell? Nie lubię jej i jej kręconych włosów! Do diabła z L’oreal!
Życzę im bankructwa!
Wróciłem do „Zielonej karty” w trakcie odkrywania dokonań Petera Weira. Od pierwszych kadrów wiadomo, że to nie jest
produkcyjniak zaprojektowany przez grono marketingowych ekspertów. Reżyser lubi
rytm i potrafi go właściwie zastosować (odsyłam do genialnej sceny zamykania
drzwi od windy – wiem, że to mało powabna zachęta). Bohaterowie naszkicowani są
na zasadzie kontrastów. Różnice między protagonistami nie charakteryzują się
brutalnością (pomimo kilku oczywistości: Francuz umie gotować i lubi sobie
zakurzyć). Wyobraźcie sobie, że nawet polubiłem Andie. Tworzy z Gerardem duet,
w którym czuć zdrowy dystans, subtelny dystans, dystans, na który nie może
sobie pozwolić na przykład Cameron Diaz i Ashton Kutcher. Po wierzchu historia
Georges’a i Bronte wydaje się cienka i ulotna. To błędne wrażenie. Nominacja do
Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny nie jest pod żadnym względem
bezpodstawna.
Nominacje:
BAFTA – Najlepszy scenariusz oryginalny – Peter Weir (1992)
Oscar – Najlepszy scenariusz oryginalny – Peter Weir (1991)
Złoty Glob – Najlepsza aktorka w komedii lub
musicalu - Andie MacDowell (1991)
Nagrody:
Złoty Glob
-Najlepszy aktor w komedii lub musicalu – Gerard Depardieu (1991)
Zloty Glob – Najlepsza komedia albo musical
(1991)
2. High Fidelity (Przeboje i podboje), reż. Stephen
Frears (2000)
Po pierwsze: żywiołowy i przesiąknięty geniuszem muzyki
zespołów typu 13th Floor Elevators, Bow Wow Wow, czy The Roots. Po drugie:
prawdopodobnie najbardziej pochłaniający film doskonałego brytyjskiego
rzemieślnika, Stephena Frearsa. Po trzecie: tytuł, który ostatecznie przekonał
mnie do Johna Cusacka (obok „Grosse Pointe Blank”).
Opowieśc należy do Roba, właściciela sklepu z winylami,
który wspomina swoje najbardziej wybuchowe rozstania (coś w rodzaju TOP 5). Z
różnymi konsekwencjami – zdarza się łamanie czwartej ściany, gdzieś na drugim planie
szaleje Jack Black (wtedy jeszcze wślizgiwał się do przemysłu filmowego), pojawia
się też siostra Johna, Joan Cusack, aby rzucić kilkoma „kurwami” i ukraść
scenę. Nie jest to komedia romantyczna sensu stricte, ale romanse w niej
występują. I dobry dowcip. I ten cwany sposób, w jaki John Cusack łączy
frustrację i obsesję. I fakt, że bohater chciałby być redaktorem „Rolling Stone”
w latach 1976-1979. Tak, też chciałbym poznać Davida Byrne’a.
Nominacje:
BAFTA – Najlepszy scenariusz adaptowany (2001)
Złote Globy – Najlepszy aktor w komedii lub musicalu –
John Cusack (2001)
Chicago
Film Critics Association – Najlepszy aktor drugoplanowy – Jack Black (2001)
3. Ghost Town, reż. David Koepp (2008)
“Nie jest prawdziwym dentystą.
Prawdziwym aktorem też nie” mówi Ricky Gervais w windzie w trakcie kręcenia „Ghost
Town”. Oto opowieść o aspołecznym stomatologu, który w trakcie kolonoskopii
umiera na około siedem minut. Po wyjściu ze szpitala zaczyna widzieć martwych
ludzi. Nie wiem jak z wami, ale zdawkowe opisy komedii Koeppa momentalnie
zachęciły mnie do zapoznania się z powyższym tytułem.
Prawdziwa magia „Ghost Town”
opiera się na luźnych scenach, w których Tea Leoni i Ricky Gervais budują swoje
postaci na drodze improwizacji (zwykle Gervais mówi, a Leoni adekwatnie
reaguje). Brytyjczyk słynie ze skłonności do niekontrolowanych wybuchów śmiechu na planie (potrafi jedno ujęcie powtarzać kilkudziesięciokrotnie). Jak w takich warunkach zbudować wiarygodną postać? Widocznie można. Pulchny komik dokonuje cudu –
potwornego mizantropa zamienia w nieudolnego, ale ujmującego amanta. Przy tym
utrzymuje tytuł mistrza niezręczności. Głównie dzięki niemu i subtelnej oprawie wizualnej film wyłamuje się z hollywoodzkich schematów.
Nagrody:
Satellite – Najlepszy aktor w komedii lub musicalu – Ricky Gervais
(2008)
Central
Ohio Film Critics Association – Najlepszy film pominięty w nagrodach (2009)
Dzieło Nettheima można
pomyślnie streścić pisząc po prostu: „Willem Dafoe szuka diabła tasmańskiego.”
Interpretacja jest dowolna, chociaż film dosłownie o tym opowiada. Ciężko oprzeć
się dzikim terenom Australii, obecność Dafoe urozmaica wszelkie obserwacje o
wymiar filozoficzny. Doszedłem do wniosku, że to jeden z niewielu aktorów, u
których wybuchy emocji naprawdę się liczą. Ciężko się z nich otrząsnąć.
Podobnego uczucia doświadczymy oglądając „Myśliwego”. Szkoda, że dość często
pojawiają się w nim problemy narracyjne. Nettheim wyraźnie lubi wizualne
schematy, ale po jakimś czasie robią się monotonne, przez co seans z
przyjemności staje się obowiązkiem (np. powtarzające się kilkukrotnie
panoramiczne ujęcie jazdy samochodem). 3/5
Livide, reż. Alexandre
Bustillo, Julien Maury
Pamiętam, że „Najście”
Bustillo i Maury’ego wywarło na mnie kolosalne wrażenie. Rzadko spotyka się
stylistykę torture porn ubraną w płaszczyk koszmaru sennego. Duet reżyserski
powrócił do bajkowej konwencji w „Livide”, dużo delikatniejszym horrorze z
okrwawionymi baletnicami, tajemniczymi posiadłościami i starymi kobietami w
śpiączce. Wspomniana śpiączka grozi niestety publiczności, ponieważ film nie
stroni od gatunkowych klisz, wprowadza za dużo umownych sytuacji, pokracznie
balansuje między realizmem i fantastyką pozbawioną jakiejkolwiek logiki. Sytuacja
ulega poprawie jedynie dzięki talentowi francuzów do tworzenia zapadających w
pamięć motywów wizualnych. Zmarnowana obecność wybitnych aktorek,
Beatrice Dalle i Christine Jacob. 2/5
Damsels in Distress, reż. Whit Stillman
Cóż za rozkoszny i
czarowny film! Nieczęsto używam przymiotników tego rodzaju, ale w przypadku „Pannic
w opałach” wręcz cisną się na język. Z wierzchu wydaje się, że Stillman
stworzył przesłodzony obraz szkolnych konwenansów, co jest wrażeniem mylnym. Piękne
i wyjątkowo sztuczne dialogi mają autoparodystyczny charakter, postacie są
celowo przewidywalne, „podziały kastowe” między postaciami cechują się
subtelnością skrobnięcia paznokciem po tablicy. Ta karykaturalność to
prawdopodobnie największa zaleta filmu Stillmana. Na deser: pokaz umiejętności aktorskich
Grety Gerwig. 3,5/5
Jeff, Who Lives At Home, reż. Jay Duplass, Mark
Duplass
Nie zapoznałem się z
całością dokonań braci Duplass, ale przy “Jeff, Who Lives at Home” muszę
przyznać: całe szczęście, że ich scenariusz nie został przechwycony przez
machinę hollywoodzką. Część publiczności może narzekać na zdjęcia z ręki z dużą
ilością nagłych zbliżeń. Po pierwsze, widowni nie grozi atak epilepsji,
ponieważ paradokumentalny styl został potraktowany dość powściągliwie. Po
drugie, film zyskuje na wrażeniu intymności, dzięki czemu staje się bardziej
prawdopodobny pod względem emocjonalnym. W rezultacie Jason Segel i Ed Helms
przekonująco wypadają w rolach braci, a wątek Susan Sarandon z ulotnego
portretu frustracji życiowej zamienia się w opowieść o magii codzienności. Mark i Jay
od czasu do czasu pozwalają sobie zrezygnować z fabularnej skromności
(nawiązuję tutaj do zakończenia). Nie można im jednak odmówić wnikliwości, z
jaką potrafią spleść wszystkie wątki. 3/5
Compliance, reż. Craig
Zobel
Zobel wybrał sobie ciężki
temat na scenariusz. Niełatwo okiełznać coś, co brzmi kuriozalnie i
jednocześnie wzbudza kontrowersje. „Compliance” bierze inspiracje z
autentycznego przypadku, w którym anonimowy rozmówca podając się za policjanta wydzwaniał
do sieci restauracji fast-food i namawiał zdezorientowanych menedżerów do
przeszukiwania swoich pracowników. Zadaniem reżysera jest więc nadanie
bohaterom psychologicznego prawdopodobieństwa i wytłumaczenie ich postępowania.
Zobelowi udało się to niemalże w całości. Stworzył obraz, w którym zjawisko
społeczne ma wiele wspólnego z osobistym doświadczeniem. Zszokowanie
publiczności nie jest jego zadaniem – preferuje, żeby publiczność utożsamiała
się z każdą z postaci. Dzięki dokładnie nakreślonym charakterom widz nie
szufladkuje bohaterów. 3,5/5
Wydaje się, że kolejny
produkt wyobraźni MacFarlane’a powstał tylko po to, żeby połechtać popkulturową
wrażliwość widza. Nabija się tutaj ze wszystkiego, co w ostatnim okresie było
popularne, dorzuca parę bezwstydnych dowcipów i okrasza całość bardzo brutalną
wersją slapsticku. W porządku, nie mam z tym problemu. Mimo to rozczarowałem
się brakiem rozczarowania. Zarówno pozytywnego, jak i negatywnego. Otrzymałem
wszystko, czego oczekiwałem. Może to zabrzmi nielogicznie, ale wątek główny
(przyjaźń między bohaterami) schodzi na drugi plan. Los Teda i Johna nie pochłonął
mojej uwagi. Flash Gordon, pląsający przed telewizorem Giovanni Ribisi i
narracja Patricka Stewarta – owszem. Lekkie jak opłatek, ale jako mało wyrafinowana rozrywka dość sycące. 3/5
Seediq Bale (Wojownicy tęczy), reż. Te-Sheng Wei
Prawie pięciogodzinny,
epicki kolos w reżyserii Te-Sheng Wei okazuje się sprawnym warsztatowo filmem
historycznym. I jednocześnie spartaczonym. Rytmiczna choreografia scen
batalistycznych została podminowana przez wyjątkowo słabe efekty specjalne,
wybuchy można porównać do grafiki kilkuletnich gier komputerowych. Twórcy
„Seediq Bale” są we własnym żywiole tylko przy kręceniu i montowaniu akcji.
Epizody wolniejsze zbyt często zakrawają o autoparodię, dialogi nasycono nadmierną
ilością niezgrabnych metafor. Niezamierzony uśmiech wzbudza także przerysowana
symbolika i sposób, w jakie zostały przedstawione rytuały klanów Seediq (jeżeli
faktycznie tak wyglądały, oddaję honor). Egzotyzm filmu dotyczy jedynie
terenów, na których osadzono akcję, w kwestii fabularnej pozostaje monotonnie
uniwersalny. Cóż, przynajmniej żadna z oponujących stron (ani tajwańscy
autochtoni, ani Japończycy) nie ulega demonizacji. 3/5
Zacnie. Wyjątkowo zacnie. Przyznaję z bólem, że nigdy takie połączenie nie przyszło mi do głowy. Genialny film Cassavetesa o kobiecie, która nie potrafi udźwignąć ciężaru życia rodzinnego. Do tego uzależniająca melodia, świetnie akcentująca tour-de-force Geny Rowlands.
Miałem pisać systematycznie, ale jak widać założenie w praktyce zupełnie się nie sprawdziło. Dzisiaj nawiążę do postu sprzed tygodnia i opiszę filmy obejrzane od tamtej pory (niestety albo stety tylko trzy nowe tytuły).
04.09 - 12.09.2012
Cafe de flore, reż. Jean-Marc Vallee
Po zręcznie wykonanej pod
względem garderoby, fotografii i aktorstwa „Młodej Wiktorii” Jean-Marc Vallee
wraca do ojczystego języka w „Cafe de flore”. Dzieło opisywane jest w
niektórych źródłach jako „odyseja miłosna” podzielona między lata współczesne i
sześćdziesiąte. To obraz dokonujący dokładnej wiwisekcji uczucia. Opowiada
również o immanentnej sile muzyki (Cafe de flore to zarówno nazwa restauracji
przy paryskim bulwarze Saint-Germain, jak i chwytliwa kompozycja). Można
oskarżyć Vallee o zbyt natarczywe podejście do tematu lub o słaby motyw wiążący.
Nie jest to jednak konieczne. O miłości ciężko mówić logicznie i bez odrobiny
cukru. Plus za obsadzenie Vanessy Paradis i Helene Florent. 3,5/5
Dark Shadows (Mroczne cienie), reż. Tim Burton
Powinienem narzekać na
Burtona? Nie wiem dlaczego, ale jego ostatnie próby reżyserskie są takie…
zwyczajne. Gdyby nie obowiązkowa obecność Heleny Bonham Carter i Johnny’ego
Deppa, ciężko byłoby poznać, czy Burton faktycznie odpowiada za produkcję „Dark
Shadows”. Kogo winić? Scenarzystę? Nie jest to całkowita porażka. Gdzieniegdzie
pojawia się dobry dowcip. Eva Green z powodzeniem używa swojego połowicznie hipnotyzującego
i szaleńczego uroku. Czas generalnie mija szybko. Filmowi brakuje głównie
jakiegokolwiek ciężaru – na poziomie emocjonalnym zawodzi, fabularnie nie
zaskakuje. Na końcu pozostaje zlepkiem sprawdzonych motywów. 3/5
The Eye of the Storm, reż. Fred Schepisi
Miałem drobny problem z „The
Eye of the Storm”. Cały czas zdawało mi się, że oglądam dramat nakręcony w
stylu komediowym – szybkie cięcia, nieustanne oczekiwanie na puentę,
przerysowany portret niemieckiej służącej. Przymykając oko na pojedyncze
przypadki, Schepisi poprowadził aktorów doskonale. Geoffrey Rush, pomimo
zepchnięcia na drugi plan, momentalnie wzbudza sympatię, traktuje swoją postać
z ogromnym dystansem. Judy Davis robi
to, co umie najlepiej – po raz kolejny gra kobietę sfrustrowaną, która pod płaszczykiem
dystyngowania i arogancji głęboko skrywa wrażliwość. Transformacja Charlotte
Rampling w dużo starszą kobietę wyszła dość zgrabnie. Jej zmysł interpretacyjny
również pozostaje bez zarzutu. Niestety, film wydaje się zbyt akademicki i niespójny.3/5
Ukłon dla tych, co znają twórczość Husker Du i Sugar: