piątek, 28 grudnia 2012

romcompart2


4. Heathers (Śmiertelne zauroczenie), reż. Michael Lehmann
Veronica i JD pod żadnym względem nie stanowią nieszkodliwej pary, ale trudno odmówić im uroku. Prawda, zdarza im się kogoś zabić albo sfingować samobójstwo. Nie oznacza to jednak, że są ludźmi wydartymi ze scenerii życia codziennego, w którym prawie każdy zapomniał o szczerości, a litość i empatia to pojęcia wymarłe. „Heathers” to najbardziej docenione pod względem artystycznym osiągnięcie Michaela Lehmanna, który skutecznie zastosował kontrast pomiędzy groteskowością i brutalnością scenariusza oraz przerysowanym, kiczowatym obrazem spokojnego miasteczka (warto też wspomnieć o wspaniałych, barwnych kostiumach i lakierowanych fryzurach z końca lat 80.)

To piękny film, bo przemawia do cynicznej strony człowieka. Postaci kobiece nie wstydzą się bycia bezlitosnymi kurwiszonami, a rodzice bohaterów naśmiewają się ze skostniałości swojego życia. Najsilniejszym ogniwem w „Heathers” jest jednak Winona Ryder, która czyni z Veroniki fascynującą protagonistkę. Nikt tak spektakularnie nie odpala papierosa, jak Winona w „Śmiertelnym zauroczeniu”.
Nominacje:
Chicago Film Critics Association – Najlepsza aktorka – Winona Ryder (1990)
Independent Spirit Award – Najlepsza aktorka – Winona Ryder (1990)
Independent Spirit Award – Najlepszy scenariusz – Daniel Waters (1990)
Sundance Film Festival – Nagroda Jury (1989)

wtorek, 11 grudnia 2012

witamczesciczolem


Jako że jest wyjątkowo ciepło na zewnątrz, należy zadbać, aby również było ciepło wewnątrz. Poświęcę parę chwil „komedii romantycznej”, terminowi najczęściej utożsamianemu z różem, kiczem, płaczem i cukrem (a może to tylko moje zboczenie). Łatwo wykrzyczeć, że komedie romantyczne to lipa i w ogóle do dupy, że dla kobiet, że wszystko z góry można przewidzieć i w ogóle do dupy. Komedia romantyczna nie umarła, kiedy Spencer Tracy i Katherine Hepburn zrobili ostatni film. W czasach współczesnych, owszem, trzeba przedrzeć się przez szambo. Anuż coś się znajdzie. Coś, co nie spowoduje u jednostki refleksji typu „mogłem poświęcić te 90 minut na odśnieżanie podjazdu”.

Myślę, że w miarę bezpiecznie można ten artykuł nazwać przewodnikiem po komediach romantycznych dla ludzi, którzy nie lubią komedii romantycznych. Albo i nie.

Żeby było trudniej postaram się nie wykroczyć poza ostatnie 30 lat osiągnięć kinematografii. Kolejność przypadkowa.

1. Green Card (Zielona karta), reż. Peter Weir (1990)





We wczesnym dzieciństwie utożsamiałem ten tytuł z „polsatową nudą”, czyli z czymś dumnie opisywanym w gazecie telewizyjnej jako „Komedia”, ale ani trochę śmiesznym. Tak na marginesie, dlaczego Gerard Depardieu gada po angielsku? Andie MacDowell? Nie lubię jej i jej kręconych włosów! Do diabła z L’oreal! Życzę im bankructwa!

Wróciłem do „Zielonej karty” w trakcie odkrywania dokonań Petera Weira. Od pierwszych kadrów wiadomo, że to nie jest produkcyjniak zaprojektowany przez grono marketingowych ekspertów. Reżyser lubi rytm i potrafi go właściwie zastosować (odsyłam do genialnej sceny zamykania drzwi od windy – wiem, że to mało powabna zachęta). Bohaterowie naszkicowani są na zasadzie kontrastów. Różnice między protagonistami nie charakteryzują się brutalnością (pomimo kilku oczywistości: Francuz umie gotować i lubi sobie zakurzyć). Wyobraźcie sobie, że nawet polubiłem Andie. Tworzy z Gerardem duet, w którym czuć zdrowy dystans, subtelny dystans, dystans, na który nie może sobie pozwolić na przykład Cameron Diaz i Ashton Kutcher. Po wierzchu historia Georges’a i Bronte wydaje się cienka i ulotna. To błędne wrażenie. Nominacja do Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny nie jest pod żadnym względem bezpodstawna.

Nominacje:

BAFTA – Najlepszy scenariusz oryginalny – Peter Weir (1992)
Oscar – Najlepszy scenariusz oryginalny – Peter Weir (1991)
Złoty Glob – Najlepsza aktorka w komedii lub musicalu - Andie MacDowell (1991)

Nagrody:

Złoty Glob - Najlepszy aktor w komedii lub musicalu – Gerard Depardieu (1991)
Zloty Glob – Najlepsza komedia albo musical (1991)

2. High Fidelity (Przeboje i podboje), reż. Stephen Frears (2000)


Po pierwsze: żywiołowy i przesiąknięty geniuszem muzyki zespołów typu 13th Floor Elevators, Bow Wow Wow, czy The Roots. Po drugie: prawdopodobnie najbardziej pochłaniający film doskonałego brytyjskiego rzemieślnika, Stephena Frearsa. Po trzecie: tytuł, który ostatecznie przekonał mnie do Johna Cusacka (obok „Grosse Pointe Blank”).

Opowieśc należy do Roba, właściciela sklepu z winylami, który wspomina swoje najbardziej wybuchowe rozstania (coś w rodzaju TOP 5). Z różnymi konsekwencjami – zdarza się łamanie czwartej ściany, gdzieś na drugim planie szaleje Jack Black (wtedy jeszcze wślizgiwał się do przemysłu filmowego), pojawia się też siostra Johna, Joan Cusack, aby rzucić kilkoma „kurwami” i ukraść scenę. Nie jest to komedia romantyczna sensu stricte, ale romanse w niej występują. I dobry dowcip. I ten cwany sposób, w jaki John Cusack łączy frustrację i obsesję. I fakt, że bohater chciałby być redaktorem „Rolling Stone” w latach 1976-1979. Tak, też chciałbym poznać Davida Byrne’a.

Nominacje:

BAFTA – Najlepszy scenariusz adaptowany (2001)
Złote Globy – Najlepszy aktor w komedii lub musicalu – John Cusack (2001)
Chicago Film Critics Association – Najlepszy aktor drugoplanowy – Jack Black (2001)

3. Ghost Town, reż. David Koepp (2008)
“Nie jest prawdziwym dentystą. Prawdziwym aktorem też nie” mówi Ricky Gervais w windzie w trakcie kręcenia „Ghost Town”. Oto opowieść o aspołecznym stomatologu, który w trakcie kolonoskopii umiera na około siedem minut. Po wyjściu ze szpitala zaczyna widzieć martwych ludzi. Nie wiem jak z wami, ale zdawkowe opisy komedii Koeppa momentalnie zachęciły mnie do zapoznania się z powyższym tytułem.

Prawdziwa magia „Ghost Town” opiera się na luźnych scenach, w których Tea Leoni i Ricky Gervais budują swoje postaci na drodze improwizacji (zwykle Gervais mówi, a Leoni adekwatnie reaguje). Brytyjczyk słynie ze skłonności do niekontrolowanych wybuchów śmiechu na planie (potrafi jedno ujęcie powtarzać kilkudziesięciokrotnie). Jak w takich warunkach zbudować wiarygodną postać? Widocznie można. Pulchny komik dokonuje cudu – potwornego mizantropa zamienia w nieudolnego, ale ujmującego amanta. Przy tym utrzymuje tytuł mistrza niezręczności. Głównie dzięki niemu i subtelnej oprawie wizualnej film wyłamuje się z hollywoodzkich schematów. 
Nagrody:
Satellite – Najlepszy aktor w komedii lub musicalu – Ricky Gervais (2008)
Central Ohio Film Critics Association – Najlepszy film pominięty w nagrodach (2009)

Następna część artykułu za jakiś czas.


sobota, 22 września 2012

mothers milk


RHCP przed castingem do "Tańczącego z wilkami".

hunterlividedamsels



The Hunter, reż. Daniel Nettheim


Dzieło Nettheima można pomyślnie streścić pisząc po prostu: „Willem Dafoe szuka diabła tasmańskiego.” Interpretacja jest dowolna, chociaż film dosłownie o tym opowiada. Ciężko oprzeć się dzikim terenom Australii, obecność Dafoe urozmaica wszelkie obserwacje o wymiar filozoficzny. Doszedłem do wniosku, że to jeden z niewielu aktorów, u których wybuchy emocji naprawdę się liczą. Ciężko się z nich otrząsnąć. Podobnego uczucia doświadczymy oglądając „Myśliwego”. Szkoda, że dość często pojawiają się w nim problemy narracyjne. Nettheim wyraźnie lubi wizualne schematy, ale po jakimś czasie robią się monotonne, przez co seans z przyjemności staje się obowiązkiem (np. powtarzające się kilkukrotnie panoramiczne ujęcie jazdy samochodem). 3/5

Livide, reż. Alexandre Bustillo, Julien Maury


Pamiętam, że „Najście” Bustillo i Maury’ego wywarło na mnie kolosalne wrażenie. Rzadko spotyka się stylistykę torture porn ubraną w płaszczyk koszmaru sennego. Duet reżyserski powrócił do bajkowej konwencji w „Livide”, dużo delikatniejszym horrorze z okrwawionymi baletnicami, tajemniczymi posiadłościami i starymi kobietami w śpiączce. Wspomniana śpiączka grozi niestety publiczności, ponieważ film nie stroni od gatunkowych klisz, wprowadza za dużo umownych sytuacji, pokracznie balansuje między realizmem i fantastyką pozbawioną jakiejkolwiek logiki. Sytuacja ulega poprawie jedynie dzięki talentowi francuzów do tworzenia zapadających w pamięć motywów wizualnych. Zmarnowana obecność wybitnych aktorek, Beatrice Dalle i Christine Jacob. 2/5

Damsels in Distress, reż. Whit Stillman


Cóż za rozkoszny i czarowny film! Nieczęsto używam przymiotników tego rodzaju, ale w przypadku „Pannic w opałach” wręcz cisną się na język. Z wierzchu wydaje się, że Stillman stworzył przesłodzony obraz szkolnych konwenansów, co jest wrażeniem mylnym. Piękne i wyjątkowo sztuczne dialogi mają autoparodystyczny charakter, postacie są celowo przewidywalne, „podziały kastowe” między postaciami cechują się subtelnością skrobnięcia paznokciem po tablicy. Ta karykaturalność to prawdopodobnie największa zaleta filmu Stillmana. Na deser: pokaz umiejętności aktorskich Grety Gerwig. 3,5/5

poniedziałek, 17 września 2012

last tango in paris


jeff + compliance


Jeff, Who Lives At Home, reż. Jay Duplass, Mark Duplass


Nie zapoznałem się z całością dokonań braci Duplass, ale przy “Jeff, Who Lives at Home” muszę przyznać: całe szczęście, że ich scenariusz nie został przechwycony przez machinę hollywoodzką. Część publiczności może narzekać na zdjęcia z ręki z dużą ilością nagłych zbliżeń. Po pierwsze, widowni nie grozi atak epilepsji, ponieważ paradokumentalny styl został potraktowany dość powściągliwie. Po drugie, film zyskuje na wrażeniu intymności, dzięki czemu staje się bardziej prawdopodobny pod względem emocjonalnym. W rezultacie Jason Segel i Ed Helms przekonująco wypadają w rolach braci, a wątek Susan Sarandon z ulotnego portretu frustracji życiowej zamienia się w opowieść o magii codzienności. Mark i Jay od czasu do czasu pozwalają sobie zrezygnować z fabularnej skromności (nawiązuję tutaj do zakończenia). Nie można im jednak odmówić wnikliwości, z jaką potrafią spleść wszystkie wątki. 3/5

Compliance, reż. Craig Zobel

Zobel wybrał sobie ciężki temat na scenariusz. Niełatwo okiełznać coś, co brzmi kuriozalnie i jednocześnie wzbudza kontrowersje. „Compliance” bierze inspiracje z autentycznego przypadku, w którym anonimowy rozmówca podając się za policjanta wydzwaniał do sieci restauracji fast-food i namawiał zdezorientowanych menedżerów do przeszukiwania swoich pracowników. Zadaniem reżysera jest więc nadanie bohaterom psychologicznego prawdopodobieństwa i wytłumaczenie ich postępowania. Zobelowi udało się to niemalże w całości. Stworzył obraz, w którym zjawisko społeczne ma wiele wspólnego z osobistym doświadczeniem. Zszokowanie publiczności nie jest jego zadaniem – preferuje, żeby publiczność utożsamiała się z każdą z postaci. Dzięki dokładnie nakreślonym charakterom widz nie szufladkuje bohaterów. 3,5/5

niedziela, 16 września 2012

ted seediq bale

Żyję. Jak coś.

Ted, reż. Seth MacFarlane




Wydaje się, że kolejny produkt wyobraźni MacFarlane’a powstał tylko po to, żeby połechtać popkulturową wrażliwość widza. Nabija się tutaj ze wszystkiego, co w ostatnim okresie było popularne, dorzuca parę bezwstydnych dowcipów i okrasza całość bardzo brutalną wersją slapsticku. W porządku, nie mam z tym problemu. Mimo to rozczarowałem się brakiem rozczarowania. Zarówno pozytywnego, jak i negatywnego. Otrzymałem wszystko, czego oczekiwałem. Może to zabrzmi nielogicznie, ale wątek główny (przyjaźń między bohaterami) schodzi na drugi plan. Los Teda i Johna nie pochłonął mojej uwagi. Flash Gordon, pląsający przed telewizorem Giovanni Ribisi i narracja Patricka Stewarta – owszem. Lekkie jak opłatek, ale jako mało wyrafinowana rozrywka dość sycące. 3/5

Seediq Bale (Wojownicy tęczy), reż. Te-Sheng Wei





Prawie pięciogodzinny, epicki kolos w reżyserii Te-Sheng Wei okazuje się sprawnym warsztatowo filmem historycznym. I jednocześnie spartaczonym. Rytmiczna choreografia scen batalistycznych została podminowana przez wyjątkowo słabe efekty specjalne, wybuchy można porównać do grafiki kilkuletnich gier komputerowych. Twórcy „Seediq Bale” są we własnym żywiole tylko przy kręceniu i montowaniu akcji. Epizody wolniejsze zbyt często zakrawają o autoparodię, dialogi nasycono nadmierną ilością niezgrabnych metafor. Niezamierzony uśmiech wzbudza także przerysowana symbolika i sposób, w jakie zostały przedstawione rytuały klanów Seediq (jeżeli faktycznie tak wyglądały, oddaję honor). Egzotyzm filmu dotyczy jedynie terenów, na których osadzono akcję, w kwestii fabularnej pozostaje monotonnie uniwersalny. Cóż, przynajmniej żadna z oponujących stron (ani tajwańscy autochtoni, ani Japończycy) nie ulega demonizacji. 3/5

środa, 12 września 2012

gena rowlands + patti smith

Zacnie. Wyjątkowo zacnie. Przyznaję z bólem, że nigdy takie połączenie nie przyszło mi do głowy. Genialny film Cassavetesa o kobiecie, która nie potrafi udźwignąć ciężaru życia rodzinnego. Do tego uzależniająca melodia, świetnie akcentująca tour-de-force Geny Rowlands.


kolejny tydzien malo do powiedzenia

Miałem pisać systematycznie, ale jak widać założenie w praktyce zupełnie się nie sprawdziło. Dzisiaj nawiążę do postu sprzed tygodnia i opiszę filmy obejrzane od tamtej pory (niestety albo stety tylko trzy nowe tytuły).

04.09 - 12.09.2012

Cafe de flore, reż. Jean-Marc Vallee




Po zręcznie wykonanej pod względem garderoby, fotografii i aktorstwa „Młodej Wiktorii” Jean-Marc Vallee wraca do ojczystego języka w „Cafe de flore”. Dzieło opisywane jest w niektórych źródłach jako „odyseja miłosna” podzielona między lata współczesne i sześćdziesiąte. To obraz dokonujący dokładnej wiwisekcji uczucia. Opowiada również o immanentnej sile muzyki (Cafe de flore to zarówno nazwa restauracji przy paryskim bulwarze Saint-Germain, jak i chwytliwa kompozycja). Można oskarżyć Vallee o zbyt natarczywe podejście do tematu lub o słaby motyw wiążący. Nie jest to jednak konieczne. O miłości ciężko mówić logicznie i bez odrobiny cukru. Plus za obsadzenie Vanessy Paradis i Helene Florent. 3,5/5

Dark Shadows (Mroczne cienie), reż. Tim Burton





Powinienem narzekać na Burtona? Nie wiem dlaczego, ale jego ostatnie próby reżyserskie są takie… zwyczajne. Gdyby nie obowiązkowa obecność Heleny Bonham Carter i Johnny’ego Deppa, ciężko byłoby poznać, czy Burton faktycznie odpowiada za produkcję „Dark Shadows”. Kogo winić? Scenarzystę? Nie jest to całkowita porażka. Gdzieniegdzie pojawia się dobry dowcip. Eva Green z powodzeniem używa swojego połowicznie hipnotyzującego i szaleńczego uroku. Czas generalnie mija szybko. Filmowi brakuje głównie jakiegokolwiek ciężaru – na poziomie emocjonalnym zawodzi, fabularnie nie zaskakuje. Na końcu pozostaje zlepkiem sprawdzonych motywów. 3/5

The Eye of the Storm, reż. Fred Schepisi

 

Miałem drobny problem z „The Eye of the Storm”. Cały czas zdawało mi się, że oglądam dramat nakręcony w stylu komediowym – szybkie cięcia, nieustanne oczekiwanie na puentę, przerysowany portret niemieckiej służącej. Przymykając oko na pojedyncze przypadki, Schepisi poprowadził aktorów doskonale. Geoffrey Rush, pomimo zepchnięcia na drugi plan, momentalnie wzbudza sympatię, traktuje swoją postać z  ogromnym dystansem. Judy Davis robi to, co umie najlepiej – po raz kolejny gra kobietę sfrustrowaną, która pod płaszczykiem dystyngowania i arogancji głęboko skrywa wrażliwość. Transformacja Charlotte Rampling w dużo starszą kobietę wyszła dość zgrabnie. Jej zmysł interpretacyjny również pozostaje bez zarzutu. Niestety, film wydaje się zbyt akademicki i niespójny.  3/5

Ukłon dla tych, co znają twórczość Husker Du i Sugar: