czwartek, 30 sierpnia 2012

oslo 31 august





'Oslo, 31. august' (Oslo, 31 sierpnia)

Na początku chciałbym zaznaczyć, że nie widziałem „Reprise”. Słyszałem, że oba filmy w jakiś sposób są powiązane i nie chodzi tu jedynie o nazwisko reżysera, czy aktora grającego główną postać. Z tego, czego mogłem się dowiedzieć, bohaterowie mają podobne zmartwienia choć w „Oslo, 31 sierpnia” są już starsi, zdążyli założyć rodziny i rozplanować życiową rutynę. Joachim Trier we współpracy z Eskilem Vogt pisze genialnie proste dialogi, które z początku sprawiają wrażenie sztampowych, ale później stopniowo poznajemy ich kontekst. W końcu jak wygląda realna konwersacja? Brakuje w niej górnolotnego słownictwa, nie cechuje się płynnością, bardziej kieruje się w stronę emocji niż pragnienia przekazania konkretnej treści. To jest właśnie film o emocjach. Destruktywnych, przytłaczających, natrętnych. Kryje je w sobie jedna postać – Anders (Anders Danielsen Lie), trzydziestokilkulatek, który poświęcił mnóśtwo cennego czasu na pobyt w klinice odwykowej, walcząc z narkotykowym nałogiem. Owszem, nie brzmi to oryginalnie. Trier nie zwraca się jednak w kierunku apologii zreformormowanego narkomana, przeciwnie – wybiera cięższą drogę, bezlitośnie rysując portret człowieka naznaczonego piętnem depresji. 

Forma scenariusza wzmaga uczucie realizmu. Widz jest świadkiem około jednej doby z życia bohatera. Najpierw obserwujemy Andersa na wieczornej przepustce z kliniki. Później przyglądamy się nieudanemu samobójstwu, na które mężczyzna najwyraźniej nie jest gotowy. W końcu stajemy się świadkami jego podróży po Oslo. W trakcie wędrówki zamierza odwiedzić starych znajomych, pójść na rozmowę kwalifikacyjną i odebrać klucze do opuszczonego domu rodzinnego. Każdemu ze spotkań towarzyszą przelotne momenty szczęścia. Każde z nich przeplatane jest refleksjami Andersa opierającymi się na wspomnieniach. 

Dzięki tego typu dziełom można poznać jedną z najsilniejszych cech fotografii filmowej. Nie trzeba mieć wprawnych oczu, żeby dostrzec, że kamera nieustannie się porusza. Ma nieomal transcendentny wymiar, dzięki niej mijający czas staje się namacalny. Zdaje się być nienachalną towarzyszką bohatera. Stanowi również narzędzie wyrażające miłość reżysera do Oslo. 

Nie sposób zignorować starania Andersa Danielsena Lie, któremu udało się zbudować wyjątkowo złożoną postać, wybijającą się z jakichkolwiek stereotypów. Intensywne doświadczenia nie wzmocniły bohatera – przeciwnie, zniszczyły go, sprawiły, że jest coraz kruchszy i słabszy. Kurczowe trzymanie się przeszłości i nieśmiałe próby budowania czegoś nowego wzmagają w nim pragnienie rezygnacji. To bardzo dramatyczny portret i jednocześnie bardzo znajomy. 

Siłę „Oslo, 31 sierpnia” odczułem dopiero po seansie. Joachim Trier stworzył dzieło, które wślizga się do podświadomości widza. Oglądam następujące po sobie obrazy w otępieniu, aby później poznać ich prawdziwą wagę. Zdaje się, że są dosyć dosłowne. Okazują się intuicyjne. Nawet zapominam, że film nakręcono na podstawie scenariusza. Zastanawiam się: czy aktorzy improwizują? Czy to ma znaczenie? „Oslo, 31 sierpnia” to z powierzchni obraz pozornie delikatny, ale pozostawia mocny ślad w pamięci. Płynie. Żyje. Cholernie porusza.

4/5

amy adams the master

Bardzo obiecująca próbka umiejętności aktorskich Amy Adams w "The Master":


Koniec z odtwarzaniem nieśmiałych, niewinnych i podatnych na manipulacje dziewcząt? Przez zdradziecko młodzieńczą twarz Adams ciężko uwierzyć, że aktorka coraz cięższymi krokami zbliża się do czterdziestki.

środa, 29 sierpnia 2012

wrzesień cz. 2

Najwyższy czas na zakończenie przedostatniego wpisu, na które czekają wszyscy czytelnicy. Czyli nikt.

21 WRZEŚNIA 2012

En kongelig affære (Kochanek królowej), reż. Nikolaj Arcel


Dramat historyczny o duńskiej monarchii. Przyznam się, że moja znajomość tematu jest bardzo wąska, a raczej znikoma. Właściwie to nic nie wiem na ten temat, ale nagroda aktorska i wyróżnienie za scenariusz w Berlinie musi coś oznaczać. Wiele amerykańskich krytyków wymieniało  ten film w jednym tchu z "Amour" Michaela Haneke i "Rust & Bone" Jacques'a Audiard jako jednego z najsilniejszych kandydatów do Oscara w kategorii Najlepszy Film Nieanglojęzyczny. Chyba wystarczy?

Jesteś Bogiem, reż. Leszek Dawid


Podziwiałem ten obraz już w dwóch postach. Powiem krótko: nic wybitnego, ale zdecydowanie warto.

ParaNorman, reż. Chris Butler, Sam Fell


Czym "ParaNorman" może Was zachęcić? Dla mnie solidnym argumentem jest animacja poklatkowa, która zawsze będzie górować nad komputerową z jasnych względów. Jeżeli chodzi o fabułę, ma być strasznie i zabawnie. "Monster House" 2012 roku? Nie do końca. "Koralina" 2012 roku? Bardziej prawdopodobne. Chodzą opinie, że podchodzi do tematyki z większą odwagą, niż ekranizacja noweli Neila Gaimana. 

Rebelle (Wiedźma wojny), reż. Kim Nguyen


Głównym powodem zachwytów nad "Wiedźmą wojny" jest naturszczyk. Rachel Mwanza podchodzi do swojej roli z niespodziewaną dojrzałością, zamienia opowieść o dorastaniu w poruszający obraz rozrachunku z doświadczeniami wojennymi. Efekty? Dwie nagrody w Berlinie i dwa wyróżnienia na nowojorskim festiwalu Tribeca. 

28 WRZEŚNIA 2012

La femme du Veme (Kobieta z piątej dzielnicy)


Thriller psychologiczny nawiązujący do kina noir i twórczości Romana Polańskiego (zwłaszcza "Lokatora"). Szczegóły w poprzednich artykułach.

Captive (Pozdrowienia z raju), reż. Brillante Mendoza

  
Dwa lata temu na kazimierskich "Dwóch Brzegach" miałem okazję zobaczyć "Kinatay" Brillante Mendozy, docenione w Cannes w 2009 roku za reżyserię. Wtedy funkcję przewodniczącej jury pełniła Isabelle Huppert. Fascynacja twórczością Filipińczyka zaowocowała współpracą przy "Captive". "Pozdrowienia z raju" to pierwszy film Mendozy, który polska publiczność może obejrzeć w kinach. "Kinatay" charakteryzowało się niedbałością pod względem stylu, przypominało bardziej brutalny reportaż niż klasyczną fabułę. Jeszcze nie wiem, czy międzynarodowe wpływy zmieniły sposób narracji preferowany przez reżysera, ale bez wahania zachęcam was do zapoznania się z jego twórczością. Doświadczenie będzie z pewnością intrygujące.

Un cuento Chino (Chińczyk na wynos), reż. Sebastian Borensztein


Jedynym znanym nazwiskiem związanym z argentyńską produkcją jest Ricardo Darin, znany w Polsce z odtworzenia głównej roli w "Sekrecie jej oczu". Film Borenszteina to słodko-gorzka historia o zderzeniu dwóch kultur, nieprzewidywalności ludzkiej kondycji i absurdalności życia. Zdaje się, że bardzo łatwo zdobędzie sympatyków.

Tyle.


 

  

hm


wrzesień cz. 1

Zabiję teraz mnóstwo czasu opisując najciekawsze premiery, które czekają polskich widzów we wrześniu. W związku z tym odpalam filmweb i przeglądam wszystkie produkcje tydzień po tygodniu. Kilka z nich zapewne już widziałem, więc być może powiem o nich coś ciekawego. W przypadku wszystkich pozostałych postaram się schludnie streścić czynniki zachęcające do wizyty w kinie.

7 WRZEŚNIA 2012

Paradise: Liebe (Raj: miłość), reż. Ulrich Seidl 


Nie jestem ekspertem od twórczości Seidla, ale spróbuję odgadnąć, jakim doświadczeniem jest "Raj: miłość". Zapewne będzie niezręcznie, bezkompromisowo, przygnębiająco i brutalnie. Kompletna znieczulica. Widziałem "Upały" i zrobiły na mnie wrażenie ze względu na swoją sterylną formę, naturalne aktorstwo i inne zabiegi sprawiające, że widz czuje się jak podglądacz. Najnowszy film Seidla spogląda na zjawisko turystyki seksualnej, przez którą starsze kobiety zapoznają młodych, chętnych mężczyzn (tj. pożądający ich pieniędzy). Mówi się o braku empatii dla postaci, o wyjątkowo chłodnym i cynicznym sposobie narracji. "Trudny film"? Może i lepiej.

Ted, reż. Seth MacFarlane



"Ted" to pierwsza pełnometrażowa produkcja Setha MacFarlane, najlepiej znanego jako scenarzysta "Family Guy" i "The Cleveland Show".  MacFarlane tym razem zasiada na krześle reżyserskim, jednocześnie obdarzając głosem tytułowego bohatera, czyli pluszaka o ludzkich cechach.  Z recenzji wynika, że "Ted" to absurdalny bromans posiadający wszystkie wady i zalety tego gatunku. Będzie wulgarnie i luzacko, ale coś mi mówi, że prócz gadającego misia nic nowego nie zobaczymy. Ale... to wciąż gadający miś. Na dodatek miś, który lubi prymitywny humor, zimne piwo i dobre dupy. I to dla niego tłumy pójdą do kina.

Teddy Bear (Misiaczek), reż. Mads Matthiesen


"Misiaczek" po raz kolejny. Różnica polega na tym, że nie jest pluszową zabawką, a dorosłym kulturystą walczącym z chorobliwą nieśmiałością. W główną rolę wciela się Kim Kold, zwolennik wspomnianej dziedziny sportu, dorywczo grający w filmach. Zrobił ogromne wrażenie na publiczności w Sundance, gdzie obraz zdobył nagrodę reżyserską. Dla ludzi przepadających za filmowymi portretami i dekonstrukcjami relacji międzyludzkich.

14 WRZEŚNIA 2012

Hope Springs (Dwoje do poprawki), reż. David Frankel


Pierwsze skojarzenie: "Lepiej późno niż później" dla Meryl Streep i Tommy'ego Lee Jonesa. Po premierze okazało się jednak, że "Hope Springs" stanowi dość ciekawą i wnikliwą analizę życia małżeńskiego po pięćdziesiątce. Standardowo pojawiły się pochwały dla kolejnej wybitnej kreacji Streep. Cieszy także obecność Steve'a Carella na drugim planie.

Bachelorette (Wieczór panieński), reż. Leslye Headland


Odsyłam do recenzji: http://flatflare.blogspot.com/2012/08/bachelorette.html

Wywód dokończę w następnej części artykułu.


mission of burma

Muzycy post-punk dziadzieją, ale płyty wydają i mają się bardzo dobrze. Nie tracą energii, a ich gra wydaje się bardziej precyzyjna. W sumie tyle jestem w stanie napisać o tym fascynującym zjawisku. Szukam pretekstu do wypromowania kawałka z "Unsound" Mission of Burma.


Mam nadzieję, że niedługo będę w stanie wymyślić konkretniejszy post. Coś w miarę sycącego.

wtorek, 28 sierpnia 2012

the master

Pierwsze recenzje pojawiły się dość niedawno. Wynikało z nich, że nowe dziecko Paula Thomasa Andersona nie jest wisienką na czubku kariery - miał być obraz genialny, a okazał się ponoć "tylko" bardzo dobry. Przypisywano mu też określenia typu "niejasny", "mroczny", "odległy". Ja nie narzekam. A wątpiłem. Wątpiłem, czy Mihai Malaimare Jr. będzie tak wizualnie elegancki i poetycki, jak jeden z moich ulubionych operatorów, Robert Elswit ("The Master" to pierwszy film Andersona z innym operatorem niż Elswit). Potem zobaczyłem pierwszy zwiastun, który zasugerował coś zupełnie różnego od moich wstępnych przeczuć.


Przed oczami pojawia się Joaquin Phoenix, ale to nie ten sam Phoenix, do którego zdążyłem się przyzwyczaić. Wydaje się niemal zdeformowany, zbyt chudy, spogląda w przestrzeń z przerażającym, pustym spojrzeniem, na jego twarzy rysuje się zmęczony grymas. W tle charakterystyczna kompozycja przywodząca na myśl "There Will Be Blood". Jonny Greenwood. Większość czynników wskazuje na to, że "The Master" stanie się moim najbardziej oczekiwanym filmem w bieżącym roku.



Drugi zwiastun likwiduje wcześniejsze obawy. W fotografii Malaimare czuć ducha poprzednich dzieł PTA. Pojawia się pytanie: dlaczego wątpię w twórczą indywidualność Andersona? Widzę te same mgliste, niemalże prześwietlone kadry. Przypomina mi się "Punch-Drunk Love". Muzyka - cały czas "There Will Be Blood". Ale zaraz. Zdaje mi się, że "The Master" będzie jeszcze bardziej zdyscyplinowanym filmem, niż ostatni z wymienionych. Zapewne fabuła opiera się na zderzeniu dwóch osobowości. Jest i Amy Adams. Nie chodzi o to, żebym specjalnie podziwiał jej dotychczasowe osiągnięcia (chociaż ciężko jest nie lubić i nie szanować Amy Adams). Może uda mi się ostatecznie do niej przekonać. Dlaczego szukam problemów? Pewnie i tak skończy się na tym, że po "The Master" opadnie mi szczęka, a jak już pozbieram zęby, to znowu zacznę snobować się znajomością filmografii PTA i ponownie stwierdzę, że to mój ulubiony współczesny reżyser.


Kolejny, już trzeci, bardziej konwencjonalny zwiastun. Nie obejrzę go po raz drugi. Niewiele z niego pamiętam, ale szczątki wspomnień mówią mi, że zdradzał wątki, o których nie chcę nic wiedzieć. W ogóle wolałbym nic nie wiedzieć. Ale wiadomo jak to bywa, ciekawość lubi systematycznie gryźć człowieka w dupę.

Wyszedł kolejny zwiastun. Przez chwilę poudaję, że nie jestem niekonsekwentny i go nie wstawię. Właściwie to muszę kończyć. Czas nagli. Skończę później. Może.

środa, 22 sierpnia 2012

fuk yea






......... HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAH.

Plakat zawiera każdy niezbędny element: pościgi, wybuchy, porwanie i Nic Cage.

"I look forward to not seeing it on a plane."
Elizabeth Lemon

Znając życie grubo się mylę. Wkrótce okaże się, że to produkcja, która zrewolucjonizuje kino gatunkowe.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

aktorzy/aktorki cz ii

Zgodnie z zapowiedzią bohaterkami drugiej części artykułu będą kobiety.

AKTORKI (część II)

1) Katarzyna Herman (W sypialni)






To rola dla wszystkich, którzy przyglądali się karierze charyzmatycznej aktorki i oczekiwali przełomu. Postać wyszła spod pióra debiutanta fascynującego się kinem Francois Ozona. Echa francuskiego twórcy widać w rysie psychologicznym bohaterki. Oglądamy kobietę w średnim wieku pozwalającą dać swoim wątpliwościom głos, uwalniającą ukrywane przez lata znamiona neurotyzmu i desperacji. Portret został oprawiony uczuciem niepewności, do końca nie mamy okazji wejrzeć w głębię duszy Edyty. Największym atutem filmu jest melancholijna i intrygująca twarz Katarzyny Herman, która nadaje bohaterce dodatkową warstwę tajemniczości.

2) Eugene Domingo (Ang babae sa septic tank)





Nie zanosi się na to, żeby ktokolwiek przebił gwiazdę filipińskiego przemysłu filmowego w sztuce samokrytyki. Domingo odznaczyła się nieprzeciętną odwagą poprzez bezwarunkowe poświęcenie się satyrycznej wizji Marlona Rivery. W przeciągu 90 minut dokonuje kilku gwałtownych transformacji. Najpierw staje się gwiazdą bezkompromisowego dramatu o biedzie, aby później: zaśpiewać w tandetnym musicalu, stworzyć karykaturę samej siebie, efekciarsko zagrać w filmowej operze mydlanej i ostatecznie się upokorzyć (określiłem to bardzo delikatnie). Wszystko rzecz jasna należy ubrać w cudzysłów. To, co dotychczas zdradziłem jest niczym w porównaniu z tym, co możecie zobaczyć w "The Woman in a Septic Tank". Sprawdźcie sami.

3) Deannie Yip (A Simple Life)
 

 

Pomimo względnej fasady, jaką tworzy wokół siebie Ah Tao, widzowi towarzyszy nieustanna chęć poznania przeszłości bohaterki. Moment wyzwolenia z życiowego schematu nie oznacza dla niej nagłej zmiany charakteru. Pozostaje tą samą, skromną osobą, za jaką zawsze była postrzegana. Stopniowo otwiera się przez ludźmi, ale nigdy nie pozwala na całkowite obnażenie emocji. Zupełnie, jakby ukrywała przed wszystkimi wnikliwą mądrość życiową. Deannie Yip traktuje staruszkę z ogromną dozą sympatii i zrozumienia. Stwarza jeden z najbardziej przekonujących kobiecych portretów w ostatnich latach. 

Wyróżnienia:

  • Rebecca Hall (The Awakening)
  • Michelle Williams (Take This Waltz)
  • Stephanie Sigman (Miss Bala)
  • Lizzy Caplan (Bachelorette)
  • Kirsten Dunst (Bachelorette)
  • Francisca Gavilan (Violeta)
  • Ariane Ascaride (The Snows of Kilimanjaro)
  • Agnieszka Grochowska (Bez wstydu)
  • Juliette Binoche (Elles)
  • Noomi Rapace (Babycall)
(Margines) W oczekiwaniu na następne eksperymenty Debbie Harry z aktorstwem:



niedziela, 19 sierpnia 2012

i'm so green


aktorzy/aktorki i cz

Teraz pozwolę sobie wyselekcjonować kilka aktorów i aktorek zasługujących na słowo wyróżnienia. Znając życie nie pojawią się na listach nominowanych do Oscara w przyszłym roku, ale odrobina lizusostwa nikomu nie zaszkodzi.

AKTORZY (I część)

1. Joel Murray (God Bless America)






Już nieraz słyszałem, jak "God Bless America" nazywano filmem "zajebistym". Ten przydomek jest dość zrozumiały. Bobcat Goldthwait stworzył postać, w której skondensował kolektywną frustrację i złość. Mężczyznę potrafiącego wyjść na ulicę i tą złość wyładować strzelając z giwery do każdego kretyna, oszusta, czy desperata. Młodszy brat Billa Murraya, Joel, otrzymał zadanie uczłowieczenia kogoś, kto bardziej przypomina symbol współczesności niż istotę z krwi i kości. Okazuje się tajną bronią komedii, która aż za często balansuje na granicy przesady. Staje się jej znużoną, niespokojną duszą.

2. Mathieu Amalric (Poulet aux prunes)





Amalric to artysta posiadający jedną niezwykłą cechę. Dwoje wielkich, szalonych oczu pozwalających na kreowanie wariatów, nieudaczników, ekscentryków, bądź czarnych charakterów. W przypadku adaptacji komiksu Marjane Satrapi mierzy się z rolą Nasser Ali Khana, genialnego skrzypka, którego ogarnia pragnienie pożegnania się ze swoim życiem. W rezultacie stanowi esencję atmosfery filmu - potrafi być rzewny, kapryśny, rozbrajający. Przy okazji nadaje bohaterowi dziwną, chłopięcą aurę.

3. Marcin Kowalczyk (Jesteś Bogiem)


Kowalczyk został oficjalnie uznany za największe męskie odkrycie aktorskie na tegorocznym festiwalu w Gdyni. I słusznie. W roli Magika osiąga wysoki stopień intensywności, tworzy portret introwertyka, ale z drugiej strony pozwala widzowi poczuć jego wewnętrzny gniew, zmęczenie, przygnębienie. Jest przy tym bardzo subtelny. Stanowi uosobienie artystycznej wrażliwości, niewykorzystanego potencjału. Doskonale też ukazuje stopniową utratę kontroli nad własną psychiką.






Wyróżnienia:


  • Mohamed Fellag (Monsieur Lazhar)
  • Adrien Brody (Detachment)
  • Sean Penn (This Must Be The Place)
  • Aksel Hennie (Hodejegerne)
  • Marcin Dorociński (Obława)
  • Ethan Hawke (La femme du Veme)
  • Tomasz Tyndyk (Sekret, W sypialni)

08.2012 top 10

Być może podsumowania przy tak późnej porze roku nie są za bardzo w pytę, ale zaryzykuję i zrobię rodzaj sierpniowego 'best of' oceniając filmy, które dotychczas miały premierę w 2012 roku. To chyba jeden z przywilejów krytyki - przyznawanie gównianych nagród i bawienie się w robienie list. Mało konstruktywna czynność, ale przyjemna. Fajnie się tworzy i fajnie się czyta. Podsumowując, życzę wszystkim paru miłych, kompletnie zmarnowanych minut.

TOP 10 + drobny consensus:

10. Tao jie (A Simple Life)



Tytuł mówi wszystko - prosta, wyciszona, a nawet (ciężko mi to przechodzi przez gardło, ale) urocza opowieść o starszej kobiecie, Ah Tao (Deannie Yip), która przepracowała kilkadziesiąt lat w zawodzie służącej. Do jej harmonijnego i uczciwego życia wkracza choroba. Tym samym ląduje pod opieką jej wychowanka, Rogera (Andy Lau).

Film weteranki Ann Hui to wyciszający, afirmujący życie obraz, który pomimo względnie dramatycznej fabuły, pozostawia widza w stanie pogody ducha. Traktuje o godności, naturze związków międzyludzkich i opiera się na niewymuszonym sentymencie.

9. La femme du Veme (Kobieta z piątej dzielnicy)


Amerykański pisarz, Tom Ricks (Ethan Hawke), odwiedza Paryż z nadzieją nawiązania kontaktu z córką, której nie widział od dłuższego czasu. Tam spotyka się z odrzuceniem, niejednokrotnie igra z ogniem. Najbardziej definiującym wizytę wydarzeniem staje się jednak spotkanie tajemniczej Margit Kadar (Kristin Scott Thomas), tytułowej "Kobiety z piątej dzielnicy".

W najnowszym dziele Pawła Pawlikowskiego (po elektryzującym "Lecie miłości") mamy do czynienia z: najbardziej intrygującą rolą Ethan Hawke od lat, elegancją i erotyzmem Kristin Scott Thomas, poruszającą aranżacją "Tomaszowa" śpiewaną przez Joannę Kulig oraz zdystansowanym, powolnym stylem akcentowanym przez klimatyczną fotografię i niemalże zwierzęco instynktowny montaż.

8. Jesteś Bogiem


Myślę, że opis filmu jest zbędny.

Po obejrzeniu "Jesteś Bogiem" stwierdziłem, że Leszek Dawid to reżyser bez jednolitego stylu. Rzecz jasna nie dyskredytuję jego talentu, ale po dowcipnym "Ki" spodziewałem się zupełnie innego filmu. W przypadku biografii Paktofoniki można oficjalnie uznać Dawida za twórcę o naturalnym zacięciu dokumentalisty, wystarczy spojrzeć na bezbłędnie zaaranżowane sceny muzyczne i do bólu realistyczne aktorstwo trio Kowalczyk, Schuchardt i Ogrodnik. Wystąpiły drobne problemy z montażem, czasem odczuwa się upływający czas, ale to tylko minimalne potknięcia. Jeżeli film jest w stanie przekonać muzycznego sceptyka do twórczości Paktofoniki, to musi mieć nieprzeciętną siłę odbioru.

7. Monsieur Lazhar


"Monsieur Lazhar" to imigrant z Algierii, który otrzymuje posadę w szkole podstawowej w Montrealu po śmierci jednej z najbardziej cenionych przez uczniów nauczycielek. Jako człowiek po dramatycznych przeżyciach czuje obowiązek pomocy swoim wychowankom w radzeniu sobie z życiowymi traumami.

Pierwszym, najbardziej zaskakującym odkryciem było dla mnie aktorstwo dziecięce, które reprezentuje nieprzeciętnie wysoki poziom. Drugim było zapoznanie z Mohamedem Fellagiem, odtwórcą tytułowej postaci. Fellag sprawia wrażenie artysty traktującego materiał bardzo osobiście, patrzymy na mężczyznę, który uzewnętrznia się przed widzem, ułatwia mu przyjęcie własnego punktu widzenia, dzięki czemu "Monsieur Lazhar" staje się niecodziennym przeżyciem emocjonalnym.

6. Violeta se fue a los cielos (Violeta)


Kolejna biografia na liście przedstawia życiorys wybitnej chilijskiej artystki, Violety Parra, głównie przez pryzmat tworzonej przez nią muzyki.

Przez opis każdy jest w stanie stwierdzić, że pod względem fabularnym film nie wybija się ponad przeciętną opowieść o losach popularnej osobistości. Najsilniejszymi atutami utworu Andresa Wood są forma i mocno zaangażowana kreacja Franciski Gavilan. "Violeta" nie wpada w typowe pułapki, to list miłosny do twórczości bohaterki oparty na ekstrawertycznej medytacji, pozbawiony chronologii i oczywistości.

5. The Dark Knight Rises (Mroczny Rycerz powstaje)



Tutaj również pozwolę sobie pominąć opis z oczywistych powodów.

Nie jestem wiernym fanem Christophera Nolana, ale nie sposób odmówić mu zawodowej zręczności. Dzięki jego wyczuciu mogłem wybaczyć większość scenariuszowych mielizn (których zresztą jest mnóstwo), ponieważ film broni się jako całość i stanowi najlepszy przykład dobrego kina rozrywkowego w tym roku. "Rycerz" znalazł się na liście z prostego powodu - brakuje na niej jakiegokolwiek hollywoodzkiego obrazu, a ten "mainstreamowi" przyniesie najmniej wstydu.

4. Obława


Centralną postacią kolejnej polskiej produkcji opiewającej doświadczenia II wojny światowej staje się kapral Wydra, egzekutor z partyzanckiego oddziału, który musi się zmierzyć z jednym z najbardziej bolesnych i niejednoznacznych doświadczeń w swoim życiu.

"Obława" już w pierwszych minutach seansu objawiła się jako mała nadzieja na odświeżenie przestarzałego i przewidywalnego gatunku, jakim jest kino wojenne. Brak chronologii, brak muzyki, brak patosu, brak bohaterstwa i nieustannie towarzyszące widzowi uczucie autentyzmu. Każda postać grzeszy, przemoc zaskakuje nagłością i bezpośredniością, aktorstwo jest minimalistyczne. Marcin Dorociński natomiast wyrasta na samca alfę polskiej X muzy.

3. Miss Bala






Pozwolę sobie streścić film w jednym zdaniu. Laura Guerrero pragnie zostać Miss, ale do jej życia wkracza meksykański kryminał.

"Miss Bala" pod względem wizualnym jest obrazem wyjątkowo żywym i realistycznym. Gerardo Naranjo stosuje prostą formułę - oszczędność w dialogu, długie i płynne ujęcia z niewielką ilością cięć oraz maksymalnie autentyczne aranżacje scen. Pomimo roli wymagającej od Stephanie Sigman ogromnego pokładu tolerancji fizycznej i psychicznej, głównym bohaterem filmu zostaje Matyas Erdely, operator pochodzenia węgierskiego, który nadał filmowi niezwykłą oprawę, w genialny sposób używając naturalnego oświetlenia. Ryzyko się opłaciło.

2. Faust


Dzieje mężczyzny, który sprzedaje duszę diabłu, tym razem w ujęciu Aleksandra Sokurowa.

Ludzi oczekujących wiernej adaptacji czeka zawód. Nieszablonowa, bogata, przestylizowana wersja Sokurowa może się okazać zbyt obca dla przeciętnego amatora Goethego. Faust nie wydaje się być centralną postacią, reżyser rzuca więcej światła na Lichwiarza, co często przyćmiewa losy doktora. Nowoczesna interpretacja niemieckiej opowieści to dzieło bardzo wyczerpujące pod względem treści i jednocześnie atrakcyjne dzięki onirycznej fotografii Bruno Delbonnela, delikatnej urodzie Isoldy Dychauk grającej Małgorzatę oraz wystawnej, odrealnionej scenografii Yeleny Zhukovej.

1. Bir zamanlar Anadolu'da (Pewnego razu w Anatolii)






Stepy Anatolii. Cisza, pustka. Trzy samochody. Prokurator, doktor, policjanci, aresztowani, żandarmeria. Jedno martwe ciało zakopane w nieokreślonym miejscu.

Nuri Bilge Ceylan to twórca cechujący się spostrzegawczością, przejawiającą się m.in. w znajomości ludzkich natręctw. Potrafi odnaleźć humor w najbardziej prozaicznych scenach. W przypadku "Pewnego razu w Anatolii" widz nie musi przyjąć określonej konwencji, ponieważ wydaje mu się, że ogląda wydarzenia rzeczywiste. Relacje pomiędzy bohaterami są wyjątkowo naturalne, ich rozmowy nie iskrzą przekombinowanym dowcipem, czy perłami mądrości życiowej. W trakcie seansu czułem się zupełnie jak uczestnik wydarzeń, z każdą sekundą przyzwyczajałem się do ekranowych realiów. Później, po bezbolesnych stu pięćdziesięciu minutach, ciężko było się z nimi rozstać. Myślę, że to wystarczająca rekomendacja.


Gratuluję zakończenia lektury, jako nagrodę pocieszenia proponuję klasyk jednego z najbardziej cwanych wokalistów, któremu udało się być równocześnie geniuszem i niebywałym fajansiarzem:




piątek, 17 sierpnia 2012

bachelorette

Na dobry początek proszę wyrzucić z głowy tytuł "Druhny".






http://www.imdb.com/title/tt1920849/

'Bachelorette' (Wieczór panieński)

Ktoś w swojej recenzji wspomniał, że mamy do czynienia z „Wrednymi dziewczynami” po upływie 10 lat. Jakieś ziarno prawdy w tym tkwi, co nie oznacza, że od razu należy odrzucać prawdopodobieństwo obejrzenia czegoś zupełnie nowego. Owszem, nie pierwszy raz kobiety w granicach trzydziestki wciągają kokainę. Nie pierwszy raz są beztroskimi latawicami. Nie pierwszy raz słyszy się rozmowy przesycone bezwstydną ironią i jeszcze bardziej bezwstydne monologi. Zbiór tych wątków ubrany jest jednak w konwencję komedii weselnej, gatunku, który już wcześniej cierpiał na niestrawność (odsyłam do romantycznych opowiastek ze złotego okresu Julii Roberts), a ostatnio przeżywa rodzaj zmartwychwstania. Ostatnio także spopularyzowano wizerunek kobiety oparty na odebraniu widzowi wszelkich złudzeń (m.in. poprzez ukazanie defekacji do umywalki – z góry przepraszam za niekonsekwencję i nawiązanie do wcześniej wspomnianego tytułu). Co więc odróżnia „Wieczór panieński” od powszechnych nurtów w kinie popularnym? Film Leslye Headland osiągnął wyższy poziom świadomości – nikogo tu nie obchodzą przyzwyczajenia widowni, dzięki czemu otrzymujemy bezkompromisowy, dowcipny i przesycony żółcią komediodramat. Z drugiej strony, owa żółć dla niektórych może okazać się zbyt gorzka do przełknięcia.

Zaczyna się niewinnie – pod względem formy „Wieczór panieński” nijak odróżnia się od zwyczajnego poziomu produkcji hollywoodzkich. Obraz jest gładki i płynny, montaż rytmiczny, wszystko wskazuje na wysoki budżet produkcji. W pierwszym ujęciu pojawia się znajoma twarz, która zapewnie będzie odpowiadać za sukces kasowy. Mimo to szybko odkrywamy, co jest pod bezpieczną powłoką. Pocieszające jest to, że Headland  od razu przechodzi do konkretnego przedstawienia postaci, powstrzymuje się od wprowadzania skeczowości i nie ociąga się z rozpoczęciem opowieści. Wtedy dowiadujemy się, że oglądamy adaptację sztuki teatralnej.

Regan, Katie i Gena to przyjaciółki z czasów szkolnych. Becky to dziewczyna formalnie uznawana za część ich paczki, która poprzez tuszę mocno od niej odstaje. Becky dostaje propozycję zaręczyn od Dale’a. Przyjmuje ją i prosi koleżanki o to, aby zostały druhnami. Regan, Katie i Gena zgadzają się, mimo że ciężko im się pogodzić z faktem, że Becky będzie pierwszą mężatką z nich. Docierają w przeddzień wesela oczekując zabawy bez hamulców moralnych. Ich brak ostrożności doprowadza do licznych nieporozumień.

Fabuła brzmi niewinnie, ale to tylko kolejna z bezpiecznych powłok. Tajemny arsenał „Wieczoru panieńskiego” stanowią obsada i dialogi. Kirsten Dunst, aktualnie przeżywająca renesans własnej kariery, która odżyła po dobraniu paru wymagających i kontrowersyjnych ról (jej dobra passa zaczęła się od thrillera „Wszystko, co dobre”, gdzie dojrzale zinterpretowała postać kobiety zdominowanej przez niestabilnego mężczyznę). Regan to jej kolejna wybitna kreacja po „Melancholii”. Sposoby, w jaki akcentuje wyrazy, jak błyskotliwie wyraża frustrację poprzez gestykulację i mimikę twarzy, mają elektryzujący efekt. Postać Regan, jako najbardziej władcza i bezlitosna, rzuca cień na przebieg wydarzeń, wszystko wydaje się być podsycone jej wściekłością, pragnieniem kontroli. Mimo tego nie staje się jedynie ambitnym potworkiem po Princeton, Dunst jest nieocenionym ogniwem, które nadaje jej ludzkość i wzbudza sympatię lub coś, co przypomina sympatię (tolerancję?). Dokonuje tego bez nadmiernego wysiłku albo doskonale tą łatwość ukrywa. Jeżeli ktoś pamięta mało żywotny serial amerykańskiej stacji Starz „Party Down”, mam dobrą wiadomość. W „Wieczorze panieńskim” dużą rolę odgrywa romans między Lizzy Caplan i Adamem Scottem. Ten sam, boleśnie realistyczny i niszczący romans. Oboje jako aktorzy potrafią momentalnie nawiązywać kontakt z publicznością na zasadzie empatii. Caplan nie jest aktorką o szalenie zróżnicowanym emploi, ale jej sarkastyczne, ignoranckie i wyluzowane „ja” do dziś pozostaje niezawodne, a dzięki scenariuszowi Headland może się bezgranicznie wyżyć. „Wieczór panieński” jest także kolejnym filmem, który udowadnia zmysł komediowy Isli Fisher. Zaćpana, otępiała i nieporadna Katie to paradoksalnie najzabawniejsza i najsmutniejsza rola w scenariuszu. Fisher perfekcyjnie stwarza portret kobiety na wpół świadomej swojej głupoty i nieustannie popadającej w skrajności.

Po pierwsze, Headland w „Wieczorze panieńskim” pokazuje, że ma talent do pisania cierpkiego i inteligentnego dialogu. Z drugiej strony nie stara się sprawiać wrażenia nadmiernej finezyjności, czasem posuwa się do bardziej pikantnych metod, jak w przypadku monologu Geny o skali intensywności seksu oralnego. Na ogół scenariusz wydaje się wyważony, choć ma kilka wad. Może to być spowodowane nadmiernym stężeniem okrucieństwa stosowanego przez bohaterów. Sympatia wobec nich jest odczuwalna jedynie w śladowych ilościach. Tak naprawdę los postaci pozostaje widzowi zupełnie obojętny pomimo pojedynczych sytuacji, w których powinniśmy im współczuć (pojawia się m.in. motyw aborcji). Nie pomaga też hollywoodzki „blask”, oprawa wizualna wydaje się zbyt atrakcyjna w zestawieniem z surowością materiału.

„Wieczoru panieńskiego” nie można nazwać dziełem ambitnym. Leslye Headland wyzbywa się ambicji w specyficzny sposób – jej jedyną misją staje się opowiedzenie historii. Nie pragnie wzruszyć publiczności. W przypadku humoru kieruje się bardziej w stronę absurdu, niż przesady. Nie dotyczy to jedynie pani reżyser, mówię tu także o jej obsadzie. Wszystkim towarzyszy nietypowa lekkość. Można to zobrazować na przykładzie dialogu – jeśli sprawia wrażenie zagmatwanego, bądź nienaturalnego, ale w ustach aktora brzmi naturalnie. Wtedy cel zostaje osiągnięty.

3,5/5

wtorek, 14 sierpnia 2012

pierwsza!


Po czwartej w nocy na klawiaturze wydukałem swoją pierwszą recenzję od lat. Please, be gentle.




'The Awakening' (Szepty)

Cały straszny raban zaczyna się od seansu spirytystycznego, stanowiącego dość konwencjonalny pomysł na preludium do niewątpliwie oryginalnej symfonii tajemniczości i grozy. Nadzieja w widzu zostaje wzbudzona wraz z pojawieniem się Florence Cathcart, bohaterki „Szeptów”, której w bezlitosny i chirurgicznie precyzyjny sposób udaje się podważyć autentyczność seansu. Główną postacią staje się sceptyk. Kobieta, której udało się wyemancypować z oczekiwań środowiska, popularnych wierzeń oraz wszelkich niewartych uwagi bzdur, kwitowanych  z każdym ugaszonym papierosem. Robi się ekscytująco. W życiu Florence pojawia się mizerna, aczkolwiek uparta postać Roberta Mallory’ego (Dominic West), pracownika szkoły dla chłopców w Rookford. Zdaniem uczniów w ścianach przygnębiającego gmachu znajduje się duch ich rówieśnika. Po ciężkich namowach bohaterka z niechęcią zgadza się na wizytę w placówce, gdzie za zadanie ma zdementować krzywdzące plotki. Natrafia tam na szereg tajemniczych ludzi i zdarzeń, którzy doprowadzają do stopniowego rozpadu jej światopoglądu.

„Szepty” markują się nazwiskiem Nicka Murphy, filmowca, który ma na koncie kilka telewizyjnych dokumentów i mini-seriali. Użyłem czasownika „markuje”, ponieważ uważam, że stanowi dosyć dojrzały głos wśród współczesnych reżyserów filmów grozy. Po seansie można z łatwością stwierdzić, że nie traktuje horroru lekceważąco, sprawia za to wrażenie miłośnika gatunku, który doskonale wie, co ten gatunek aktualnie potrzebuje i wybiera właściwe wzorce. W „Szeptach” echem odbija się klasyka brytyjskiej grozy, w której główną siłą wyrazu były niedomówienia, granie obrazem i sugestią oraz staranny sposób kreowania postaci. Cechy te przywodzą na myśl m.in. „W kleszczach lęku” Jacka Claytona z Deborah Kerr. Scenariusz napisany został przez Murphy’ego we współpracy ze Stephenem Volk, do pewnego stopnia kontrowersyjnym znawcą gatunku ghost story (napisał m.in. „Ghostwatch”, słynne widowisko telewizyjne z 1992 roku, w którym pomógł Michaelowi Parkinsonowi wystraszyć imponującą liczbę brytyjskich telewidzów). Dialogi diametralnie różnią się poziomem – czasem zaskakują inteligencją i „istotnością” (zwłaszcza w relacji między postaciami granymi przez Hall i Westa ), czasem rażą naiwnością i patetycznością (tutaj odsyłam do trzeciego aktu oraz Maud wykreowanej przez Imeldę Staunton).  

Pomimo licznych nawiązań do klasyki i zabawy z oczekiwaniami widza, wszystko wydaje się dosyć nieśmiałe, a nawet niezręczne. Być może wina leży w tym, że film gdzieś w połowie schodzi z drogi cynicznej opowieści i zamienia się w melodramatyczną historię o ranach przeszłości. Podobnie jest z postacią Florence, z początku fascynującą, przewrotną, tajemniczą, która później zamienia się w zwykłą klamrę upinającą fabułę. Doceniam to, że Murphy pokusił się o nawiązania do bolesnych doświadczeń wojennych, wpływu przemocy na ludzką psychikę, czy też stłumionej seksualności. Wszystkie te czynniki wygrywane są przez Dominika Westa i Rebeccę Hall z niesamowitą siłą emocji oraz wzbogacają warstwę fabularną. Dlaczego więc w ostatniej partii filmu wszystko ulega odważnemu, choć nie do końca potrzebnemu zawikłaniu, które przysłania najciekawsze motywy? Na szczęście odzyskałem wiarę w twórców na samym końcu, gdzie widz zostaje w pewnym sensie sprowokowany i pozostawiony z większą ilością pytań, niż odpowiedzi. Muszę przyznać, że po tak chwiejnym zwrocie akcji był to najlepszy sposób na zakończenie historii.

Eduard Grau, człowiek odpowiedzialny za sfotografowanie scenografii pełnej pustych, niemalże wybrakowanych i martwych przestrzeni, używa sugestywnej szarości, która podsyca atmosferę izolacji i niepewności. Niejednokrotnie narzuciły mi się skojarzenia z dokonaniami DOP Oscara Faury w „Sierocińcu”, co rzecz jasna nie znaczy, że oskarżam Graua o naśladownictwo. To kolejny film po „Pogrzebanym”, w którym udowadnia, że stopniowo urasta do pozycji zupełnie odrębnego w stylu operatorskiego talentu. Kolejnym młodym odkryciem wydaje się Daniel Pemberton, kompozytor. Jego soundtrack jest nieco zbyt liryczny i napuszony w starciu z treścią filmu, ale nie można mu odmówić wdzięku.  

Nie mam siły na podsumowanie. Może przyjdzie z wiekiem.

3,5/5 (bo niektórzy lubią cyferki)