Po czwartej w nocy na
klawiaturze wydukałem swoją pierwszą recenzję od lat. Please, be gentle.
'The Awakening' (Szepty)
Cały straszny raban
zaczyna się od seansu spirytystycznego, stanowiącego dość konwencjonalny pomysł
na preludium do niewątpliwie oryginalnej symfonii tajemniczości i grozy.
Nadzieja w widzu zostaje wzbudzona wraz z pojawieniem się Florence Cathcart,
bohaterki „Szeptów”, której w bezlitosny i chirurgicznie precyzyjny sposób udaje
się podważyć autentyczność seansu. Główną postacią staje się sceptyk. Kobieta,
której udało się wyemancypować z oczekiwań środowiska, popularnych wierzeń oraz
wszelkich niewartych uwagi bzdur, kwitowanych z każdym ugaszonym papierosem. Robi się
ekscytująco. W życiu Florence pojawia się mizerna, aczkolwiek uparta postać Roberta
Mallory’ego (Dominic West), pracownika szkoły dla chłopców w Rookford. Zdaniem
uczniów w ścianach przygnębiającego gmachu znajduje się duch ich rówieśnika. Po
ciężkich namowach bohaterka z niechęcią zgadza się na wizytę w placówce, gdzie
za zadanie ma zdementować krzywdzące plotki. Natrafia tam na szereg
tajemniczych ludzi i zdarzeń, którzy doprowadzają do stopniowego rozpadu jej
światopoglądu.
„Szepty” markują się
nazwiskiem Nicka Murphy, filmowca, który ma na koncie kilka telewizyjnych
dokumentów i mini-seriali. Użyłem czasownika „markuje”, ponieważ uważam, że
stanowi dosyć dojrzały głos wśród współczesnych reżyserów filmów grozy. Po
seansie można z łatwością stwierdzić, że nie traktuje horroru lekceważąco, sprawia
za to wrażenie miłośnika gatunku, który doskonale wie, co
ten gatunek aktualnie potrzebuje i wybiera właściwe wzorce. W „Szeptach” echem
odbija się klasyka brytyjskiej grozy, w której główną siłą wyrazu były
niedomówienia, granie obrazem i sugestią oraz staranny sposób kreowania postaci.
Cechy te przywodzą na myśl m.in. „W kleszczach lęku” Jacka Claytona z Deborah
Kerr. Scenariusz napisany został przez Murphy’ego we współpracy ze Stephenem Volk,
do pewnego stopnia kontrowersyjnym znawcą gatunku ghost story (napisał m.in. „Ghostwatch”,
słynne widowisko telewizyjne z 1992 roku, w którym pomógł Michaelowi
Parkinsonowi wystraszyć imponującą liczbę brytyjskich telewidzów). Dialogi diametralnie
różnią się poziomem – czasem zaskakują inteligencją i „istotnością” (zwłaszcza
w relacji między postaciami granymi przez Hall i Westa ), czasem rażą naiwnością
i patetycznością (tutaj odsyłam do trzeciego aktu oraz Maud wykreowanej przez
Imeldę Staunton).
Pomimo licznych nawiązań do
klasyki i zabawy z oczekiwaniami widza, wszystko wydaje się dosyć nieśmiałe, a
nawet niezręczne. Być może wina leży w tym, że film gdzieś w połowie schodzi z
drogi cynicznej opowieści i zamienia się w melodramatyczną historię o ranach
przeszłości. Podobnie jest z postacią Florence, z początku fascynującą,
przewrotną, tajemniczą, która później zamienia się w zwykłą klamrę upinającą
fabułę. Doceniam to, że Murphy pokusił się o nawiązania do bolesnych doświadczeń
wojennych, wpływu przemocy na ludzką psychikę, czy też stłumionej seksualności.
Wszystkie te czynniki wygrywane są przez Dominika Westa i Rebeccę Hall z
niesamowitą siłą emocji oraz wzbogacają warstwę fabularną. Dlaczego więc w
ostatniej partii filmu wszystko ulega odważnemu, choć nie do końca potrzebnemu
zawikłaniu, które przysłania najciekawsze motywy? Na szczęście odzyskałem wiarę
w twórców na samym końcu, gdzie widz zostaje w pewnym sensie sprowokowany i
pozostawiony z większą ilością pytań, niż odpowiedzi. Muszę przyznać, że po tak
chwiejnym zwrocie akcji był to najlepszy sposób na zakończenie historii.
Eduard Grau, człowiek
odpowiedzialny za sfotografowanie scenografii pełnej pustych, niemalże
wybrakowanych i martwych przestrzeni, używa sugestywnej szarości, która podsyca
atmosferę izolacji i niepewności. Niejednokrotnie narzuciły mi się skojarzenia
z dokonaniami DOP Oscara Faury w „Sierocińcu”, co rzecz jasna nie znaczy, że oskarżam Graua o naśladownictwo. To kolejny film po „Pogrzebanym”, w którym
udowadnia, że stopniowo urasta do pozycji zupełnie odrębnego w stylu operatorskiego
talentu. Kolejnym młodym odkryciem wydaje się Daniel Pemberton, kompozytor.
Jego soundtrack jest nieco zbyt liryczny i napuszony w starciu z treścią filmu,
ale nie można mu odmówić wdzięku.
Nie mam siły na
podsumowanie. Może przyjdzie z wiekiem.
3,5/5 (bo niektórzy lubią
cyferki)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz