wtorek, 14 sierpnia 2012

pierwsza!


Po czwartej w nocy na klawiaturze wydukałem swoją pierwszą recenzję od lat. Please, be gentle.




'The Awakening' (Szepty)

Cały straszny raban zaczyna się od seansu spirytystycznego, stanowiącego dość konwencjonalny pomysł na preludium do niewątpliwie oryginalnej symfonii tajemniczości i grozy. Nadzieja w widzu zostaje wzbudzona wraz z pojawieniem się Florence Cathcart, bohaterki „Szeptów”, której w bezlitosny i chirurgicznie precyzyjny sposób udaje się podważyć autentyczność seansu. Główną postacią staje się sceptyk. Kobieta, której udało się wyemancypować z oczekiwań środowiska, popularnych wierzeń oraz wszelkich niewartych uwagi bzdur, kwitowanych  z każdym ugaszonym papierosem. Robi się ekscytująco. W życiu Florence pojawia się mizerna, aczkolwiek uparta postać Roberta Mallory’ego (Dominic West), pracownika szkoły dla chłopców w Rookford. Zdaniem uczniów w ścianach przygnębiającego gmachu znajduje się duch ich rówieśnika. Po ciężkich namowach bohaterka z niechęcią zgadza się na wizytę w placówce, gdzie za zadanie ma zdementować krzywdzące plotki. Natrafia tam na szereg tajemniczych ludzi i zdarzeń, którzy doprowadzają do stopniowego rozpadu jej światopoglądu.

„Szepty” markują się nazwiskiem Nicka Murphy, filmowca, który ma na koncie kilka telewizyjnych dokumentów i mini-seriali. Użyłem czasownika „markuje”, ponieważ uważam, że stanowi dosyć dojrzały głos wśród współczesnych reżyserów filmów grozy. Po seansie można z łatwością stwierdzić, że nie traktuje horroru lekceważąco, sprawia za to wrażenie miłośnika gatunku, który doskonale wie, co ten gatunek aktualnie potrzebuje i wybiera właściwe wzorce. W „Szeptach” echem odbija się klasyka brytyjskiej grozy, w której główną siłą wyrazu były niedomówienia, granie obrazem i sugestią oraz staranny sposób kreowania postaci. Cechy te przywodzą na myśl m.in. „W kleszczach lęku” Jacka Claytona z Deborah Kerr. Scenariusz napisany został przez Murphy’ego we współpracy ze Stephenem Volk, do pewnego stopnia kontrowersyjnym znawcą gatunku ghost story (napisał m.in. „Ghostwatch”, słynne widowisko telewizyjne z 1992 roku, w którym pomógł Michaelowi Parkinsonowi wystraszyć imponującą liczbę brytyjskich telewidzów). Dialogi diametralnie różnią się poziomem – czasem zaskakują inteligencją i „istotnością” (zwłaszcza w relacji między postaciami granymi przez Hall i Westa ), czasem rażą naiwnością i patetycznością (tutaj odsyłam do trzeciego aktu oraz Maud wykreowanej przez Imeldę Staunton).  

Pomimo licznych nawiązań do klasyki i zabawy z oczekiwaniami widza, wszystko wydaje się dosyć nieśmiałe, a nawet niezręczne. Być może wina leży w tym, że film gdzieś w połowie schodzi z drogi cynicznej opowieści i zamienia się w melodramatyczną historię o ranach przeszłości. Podobnie jest z postacią Florence, z początku fascynującą, przewrotną, tajemniczą, która później zamienia się w zwykłą klamrę upinającą fabułę. Doceniam to, że Murphy pokusił się o nawiązania do bolesnych doświadczeń wojennych, wpływu przemocy na ludzką psychikę, czy też stłumionej seksualności. Wszystkie te czynniki wygrywane są przez Dominika Westa i Rebeccę Hall z niesamowitą siłą emocji oraz wzbogacają warstwę fabularną. Dlaczego więc w ostatniej partii filmu wszystko ulega odważnemu, choć nie do końca potrzebnemu zawikłaniu, które przysłania najciekawsze motywy? Na szczęście odzyskałem wiarę w twórców na samym końcu, gdzie widz zostaje w pewnym sensie sprowokowany i pozostawiony z większą ilością pytań, niż odpowiedzi. Muszę przyznać, że po tak chwiejnym zwrocie akcji był to najlepszy sposób na zakończenie historii.

Eduard Grau, człowiek odpowiedzialny za sfotografowanie scenografii pełnej pustych, niemalże wybrakowanych i martwych przestrzeni, używa sugestywnej szarości, która podsyca atmosferę izolacji i niepewności. Niejednokrotnie narzuciły mi się skojarzenia z dokonaniami DOP Oscara Faury w „Sierocińcu”, co rzecz jasna nie znaczy, że oskarżam Graua o naśladownictwo. To kolejny film po „Pogrzebanym”, w którym udowadnia, że stopniowo urasta do pozycji zupełnie odrębnego w stylu operatorskiego talentu. Kolejnym młodym odkryciem wydaje się Daniel Pemberton, kompozytor. Jego soundtrack jest nieco zbyt liryczny i napuszony w starciu z treścią filmu, ale nie można mu odmówić wdzięku.  

Nie mam siły na podsumowanie. Może przyjdzie z wiekiem.

3,5/5 (bo niektórzy lubią cyferki)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz