niedziela, 16 września 2012

ted seediq bale

Żyję. Jak coś.

Ted, reż. Seth MacFarlane




Wydaje się, że kolejny produkt wyobraźni MacFarlane’a powstał tylko po to, żeby połechtać popkulturową wrażliwość widza. Nabija się tutaj ze wszystkiego, co w ostatnim okresie było popularne, dorzuca parę bezwstydnych dowcipów i okrasza całość bardzo brutalną wersją slapsticku. W porządku, nie mam z tym problemu. Mimo to rozczarowałem się brakiem rozczarowania. Zarówno pozytywnego, jak i negatywnego. Otrzymałem wszystko, czego oczekiwałem. Może to zabrzmi nielogicznie, ale wątek główny (przyjaźń między bohaterami) schodzi na drugi plan. Los Teda i Johna nie pochłonął mojej uwagi. Flash Gordon, pląsający przed telewizorem Giovanni Ribisi i narracja Patricka Stewarta – owszem. Lekkie jak opłatek, ale jako mało wyrafinowana rozrywka dość sycące. 3/5

Seediq Bale (Wojownicy tęczy), reż. Te-Sheng Wei





Prawie pięciogodzinny, epicki kolos w reżyserii Te-Sheng Wei okazuje się sprawnym warsztatowo filmem historycznym. I jednocześnie spartaczonym. Rytmiczna choreografia scen batalistycznych została podminowana przez wyjątkowo słabe efekty specjalne, wybuchy można porównać do grafiki kilkuletnich gier komputerowych. Twórcy „Seediq Bale” są we własnym żywiole tylko przy kręceniu i montowaniu akcji. Epizody wolniejsze zbyt często zakrawają o autoparodię, dialogi nasycono nadmierną ilością niezgrabnych metafor. Niezamierzony uśmiech wzbudza także przerysowana symbolika i sposób, w jakie zostały przedstawione rytuały klanów Seediq (jeżeli faktycznie tak wyglądały, oddaję honor). Egzotyzm filmu dotyczy jedynie terenów, na których osadzono akcję, w kwestii fabularnej pozostaje monotonnie uniwersalny. Cóż, przynajmniej żadna z oponujących stron (ani tajwańscy autochtoni, ani Japończycy) nie ulega demonizacji. 3/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz