wtorek, 4 czerwca 2013

101reykjavik





Rzeczywistość w ujęciu „101 Reykjavik” ulega przyspieszeniu i składa się z nieustannych powtórzeń. Działania bohaterów wydają się absurdalne, co podkreśla między innymi nieprzerwany ruch kamery, niespokojny montaż i, ogółem mówiąc, rozproszony sposób wypowiedzi. Scenografia jest skąpana w pesymistycznej szarości lub kolorach nocy, a całą resztę przykrywa czapa śniegu. Baltasar Kormakur przedstawia widzowi Reykjavik i zadaje pytanie: co do kurwy nędzy można w tym mieście robić? W rezultacie film sprawdza się lepiej jako opowieść o miejscu niż kronika dojrzewania do odpowiedzialności.

Trochę pośpieszyłem z podsumowaniem, więc wytłumaczę zagadnienie odpowiedzialności. Hlynur, główny bohater, mógłby być archetypicznym chłopcem w ciele mężczyzny, który nigdy nie zamierza dorosnąć. Właściwie nim jest, ale zostaje wyposażony w dodatkowe cechy – interesowność , nieograniczony egoizm i bezużyteczność. Ciężko go polubić, a jeszcze ciężej mówić o empatii. Jego spostrzeżenia dotyczące tendencji otoczenia cechują się dowcipem i nadają się do przytoczenia, ale wcale nie czynią go interesującym. Jako przeciwwagę dla bohatera Kormakur umieścił w scenariuszu postać matki i jej hiszpańskiej kochanki. Pierwszą zarysowano z delikatnością i sympatią, a druga (grana przez Victorię Abril) idealnie wpasowuje się w energiczny temperament filmu, czarując swoim akcentem i komicznie zachrypniętym głosem.  

Nawet nie zamierzam rozwijać wątku związanego z rysem fabularnym. Jest on po prostu mało odkrywczy, pochłania zdecydowanie mniej uwagi od gry aktorskiej i „egzotycznego” uroku Reykjaviku. Nieważne ile alkoholu wleje w siebie Hlynur, ile zniechęci do siebie kobiet i ile razy pokłóci się z matką. Ekran i tak zostanie zdominowany przez dziwną senność i ciepło wydobywające się ze zmarzniętej duszy islandzkiego miasta (?!).

3/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz