Rzeczywistość w ujęciu „101 Reykjavik” ulega przyspieszeniu
i składa się z nieustannych powtórzeń. Działania bohaterów wydają się
absurdalne, co podkreśla między innymi nieprzerwany ruch kamery, niespokojny montaż
i, ogółem mówiąc, rozproszony sposób wypowiedzi. Scenografia jest skąpana w pesymistycznej
szarości lub kolorach nocy, a całą resztę przykrywa czapa śniegu. Baltasar
Kormakur przedstawia widzowi Reykjavik i zadaje pytanie: co do kurwy nędzy
można w tym mieście robić? W rezultacie film sprawdza się lepiej jako opowieść
o miejscu niż kronika dojrzewania do odpowiedzialności.
Trochę pośpieszyłem z podsumowaniem, więc wytłumaczę zagadnienie
odpowiedzialności. Hlynur, główny bohater, mógłby być archetypicznym chłopcem w
ciele mężczyzny, który nigdy nie zamierza dorosnąć. Właściwie nim jest, ale
zostaje wyposażony w dodatkowe cechy – interesowność , nieograniczony egoizm i
bezużyteczność. Ciężko go polubić, a jeszcze ciężej mówić o empatii. Jego
spostrzeżenia dotyczące tendencji otoczenia cechują się dowcipem i nadają się
do przytoczenia, ale wcale nie czynią go interesującym. Jako przeciwwagę dla
bohatera Kormakur umieścił w scenariuszu postać matki i jej hiszpańskiej
kochanki. Pierwszą zarysowano z delikatnością i sympatią, a druga (grana przez
Victorię Abril) idealnie wpasowuje się w energiczny temperament filmu, czarując
swoim akcentem i komicznie zachrypniętym głosem.
Nawet nie zamierzam rozwijać wątku związanego z rysem
fabularnym. Jest on po prostu mało odkrywczy, pochłania zdecydowanie mniej
uwagi od gry aktorskiej i „egzotycznego” uroku Reykjaviku. Nieważne ile
alkoholu wleje w siebie Hlynur, ile zniechęci do siebie kobiet i ile razy
pokłóci się z matką. Ekran i tak zostanie zdominowany przez dziwną senność i
ciepło wydobywające się ze zmarzniętej duszy islandzkiego miasta (?!).
3/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz